czwartek, 28 maja 2015

MSZA ZA MIASTO ARRAS GAJOS TEATR NARODOWY




To spotkanie z Januszem Gajosem we MSZY ZA MIASTO ARRAS przywołuje wspomnienie opowieści dziadka, kogoś bliskiego, najbliższego. Albo bajarza, który budzi zaufanie, tworzy przyjazną atmosferę. Od samego początku nawiązuje szczególny kontakt ze słuchaczem. Wiarygodny, empatyczny, zaangażowany. Buduje bezpośrednią, żywą, opartą na prawdzie relację osoby, tej, co wie z tą, która się zaraz dowie. To piękna opowieść  prawdziwej historii uczestnika i świadka wydarzeń, osoby dojrzałej, spokojnie patrzącej w przeszłość.  Bez epatowania, wstrząsu, zbędnej, fałszywej emocji. Ujęta poprzez osobisty, naznaczony przyznaniem się do bardzo intymnych przeżyć w poznawaniu siebie samego, w dojrzewaniu do dorosłości przekaz. Zainteresowanie i emocje u słuchacza wyzwalają fakty, okoliczności, motywacje, ich skutki, charakterystyki postaci. Doprowadzają do refleksji, że ludzie popełniają ciągle te same błędy a historia niestety lubi się powtarzać. Terror ma ciągle tę samą twarz przemocy, okrucieństwa, niesprawiedliwości, manipulacji. Jest demonstracją i triumfem siły. Nietolerancja jest wyrazem ludzkiej słabości, ograniczenia umysłowego i lęku a fanatyzm frustracji. Ludzkość tak chętnie o tym zapomina. Choć winna pamiętać. I ciągle o tym mądrze przypominać. By postawić w wątpliwość przekonanie, że dziś panujemy osobiście i gromadnie nad wszystkim. A historia miasta Arras, kolejne wcielenie Sodomy i Gomory, nas w ogóle nie dotyczy. Powtórka z przeszłości może zdarzyć się w każdej chwili. Obok nas. U nas, w nas samych. I wtedy, w ekstremalnym wymiarze zaistnienia, sprawdzi zdolności do samodzielnego, wolnego myślenia i działania. Poszczególnych osób i społeczności.

A więc prawda, tylko prawda, sama prawda. O sobie wobec siebie samego i innych. Prawda o mieszkańcach, społeczności miasta Arras. I prawda o przywódcach, mentorach, mędrcach, przewodnikach duchowych a więc tych, co mają władzę. Wpływ na ludzi, bieg zdarzeń i rzeczy.

To bardzo wiele jak na opowieść w jeden wieczór. To kwintesencja, ekstrakt wiedzy, to dynamit odbezpieczony w czasie opowieści, który ma wybuchnąć w każdym z nas po jej wysłuchaniu. Myślę, że wybucha. Bo zarówno sama prawda o Arras, jak i autor tekstu, Andrzej Szczypiorski, teleportujący mentalność człowieka średniowiecza do współczesności, jak i Janusz Gajos, jeden z nas, tu i teraz, łączą odwieczną walkę dobra ze złem, bestię i człowieka w jednym ciele ludzkim i społecznym, bunt wiary i rozsądek władzy panowania nad życiem indywidualnym i zbiorowym. Musimy spojrzeć w to lustro prawdy, na humanizm średniowieczny i współczesny. Jeśli nie chcemy przechodzić przez życie cynicznie obojętni, znieczuleni, nieświadomi, egoistycznie zamknięci w swoim wirtualnym świecie wewnętrznym, wyalienowani, rozśrodkowani, altruistycznie nieobecni. Tak, żebyśmy ocalili choć cząstkę wiary //w siebie/człowieka/Boga/cokolwiek/niepotrzebne skreślić, dopisać//, mając nadmiar rozsądku.

Może wiemy o tym wszystkim, co niesie sobą wspomnienie wydarzeń w Arras ale ma ono za sprawą opowiadającego znamiona uwodzącej nas baśni, przypowieści z nie narzucającym się siłą morałem aktualnym dla nas współczesnych. I można by jej słuchać i słuchać bez końca. W jakiś zaczarowany sposób przywołuje klimat dzieciństwa. Mimo wszelkich odmian okrucieństwa czujemy się bezpiecznie. A wszystkie postawy, racje, wybory, fakty gładko wchodzą do głowy i serca, by tam stoczyć walkę ostateczną. Za chwilę, w swoim czasie, gdy przyjdzie na to pora. Ale zawczasu mamy całą opowieść w pamięci, ćwiczymy się w argumentacji, wyborach naszych, bo wszystko może się zdarzyć.

Tak, to wirtuozeria aktorstwa Janusza Gajosa, ogniskująca talent, doświadczenie, intuicję sprawia, że przenosimy się do Arras, wchodzimy w rolę każdego bohatera przywoływanego opowieścią, łącznie z jej narratorem, i chłoniemy zaistniałe w przeszłości historie. Walczymy o przeżycie z okrutną zarazą, by za chwilę doświadczyć walki o człowieczeństwo. Dojrzewamy z narratorem, rozsądnym człowiekiem ratującym na koniec szczyptę wiary, za młodu hulaką, konfrontując się z dwoma biskupami mającymi nań wpływ /"żywioły, jak psy spuszczone z łańcucha" /. Jeden, biskup Albert, był mędrcem ulepionym z samej wiedzy, powagi i cnotliwości. Drugi, książę Dawid, biskup z Utrechtu został opisany jako Bastard królewski, niespożyta jucha, diabeł wcielony, żarłok, kłamca, pełen dzikiej pychy i najbardziej szalonych pomysłów.

Poznajemy psychologię tłumu. Społeczności w krańcowym wycieńczeniu śmiertelną chorobą i zezwierzęcenia. W głodzie i całkowitej izolacji, która miała doprowadzić do zagłady miasta. Ci, którzy wbrew wszystkiemu ocalili życie, przetrwali, szukają odkupienia za popełnione czyny, i w tym ratowaniu własnej godności, upadają jeszcze niżej. Znajdują kozła ofiarnego, Żydów, i dokonują pogromu. Zabijają też te jednostki, które się z tym nie zgadzają/np. Farias de Saxe/. Mordują niewinnych. Wyrównują osobiste rachunki. Stykamy się poprzez opowieść z anarchią tłumu. terrorem jednostki, która manipulując bezmyślną, zastraszoną, zawsze jednomyślną Radą Miasta, włada niepodzielnie. Z myślą, by miasto poznało do końca siebie. By było wolne wolnością zdefiniowaną na potrzeby usprawiedliwienia zbrodni. Wyparcia wstydu, zagłuszenia grzechu, przeniesienia winy na innych. Bo nie ważne są czyny i fakty a jakie mają imię. Jak je nazwiemy. Jak je zmanipulujemy werbalnie.

Cała siła przekazu scenicznego zawiera się w powściągliwości narracji, zróżnicowaniu charakterystyk przedstawianych postaci, nadaniu cech osobistych relacji tak, jakby były częścią doświadczenia i wiedzy każdego słuchacza. Jan, narrator, Janusz Gajos- bez charakteryzacji i kostiumu scenicznego z jedynym punktem oparcia, krzesłem, w pulsującym raz jaśniej, raz przyciemnionym świetle, przy ledwie pomrukującej muzyce będącej raczej szumem, dźwiękiem, wzmaganym niepokój, grozę- jest jednym z nas. Akcja wybrzmiewa głosem, mimiką, gestem. Strumieniem świadomości doświadczonego człowieka. Naturalnie, spokojnie, statecznie rzeźbi w naszej wrażliwości, odwołując się do wyobraźni, empatii, wiedzy, zwracając się ku ludzkiej stronie mocy przeciwko tej nieludzkiej, zwierzęcej, intelektualnie przekombinowanej.

Gdy aktor skończył, jednomyślnie wszyscy słuchacze unieśli się do gromkich standing ovation. Sztuka działa. Jakby nie miał znaczenia ten czas, który upłynął od napisania tekstu przez Andrzeja Szczypiorskiego i  dwadzieścia lat, kiedy monodram grany był przez Janusza Gajosa w Teatrze Powszechnym po raz pierwszy. Czas się zatrzymał. Liczy się tylko opowieść, historia. Mistrzostwo wykonania.

I tak wszyscy oszołomieni, staliśmy gotowi do wejścia w scenograficzny asfaltowy, na ciemnym tle, kwadrat czy prostokąt, przypominający obraz Marka Rothko. Który w tym wypadku pulsował otwarty na ogarniającą nas w całości, jacy jesteśmy indywidualni i zbiorowi, prawdę. Czarny kanał łączący mroki przeszłego świata, także miasta Arras, z teraźniejszymi zmorami ciemnych zaułków, dróg bez wyjścia, współczesnymi zarazami, pogromami, eksterminacją zgotowaną ludziom przez ludzi. Obraz w kontekście opowieści zwrócony ku nam, zawsze wydawać by się mogło rozsądnych, po to mających umysł, by mocno stąpać po ziemi. Nie pozbawionych odrobiny wiary. Wiary, która nas, ciekawych wszystkiego, ku kontemplacji transcendencji unosi. Nie przestraszy, nie zniechęci. Nie pozbawi nadziei.


MSZA ZA MIASTO ARRAS
Andrzej Szczypiorski

adaptacja sceniczna: Igor Sawin 
współpraca: Piotr Cieplak, Paweł Czepułkowski 
aranżacja przestrzeni, kostium: Dorota Roqueplo 
obsada: Janusz Gajos 
Zdjęcie ze strony internetowej Teatru Narodowego w Warszawie

http://msza-za-miasto-arras.klp.pl/a-9147.html

niedziela, 24 maja 2015

250 LAT TEATRU PUBLICZNEGO W POLSCE


250 lat to kawał czasu, ile pokoleń? Ile sztuki na metry tekstu w kontekście teatru dla kontaktu z widzem? Publiczny dla publiczności szerokiej, jak najszerszej, jak najróżnorodniejszej, najlepiej na przyzwoitym artystycznie, komunikatywnym poziomie. Dostępny. A więc za publiczne pieniądze tworzony, możliwy do obejrzenia przez jak największą liczbę widzów. A jakie są ceny biletów? Ostatnio jubileuszowo rzucono za 250 groszy. Raz na 250 lat. Przepraszam bardzo.

Przepraszam, że nie potrafię zmusić widzów do chodzenia do teatru. Staram się i staram, werbalnie nachalnie i nic. Czytają ex post. Ex ante pytają znajomych:" Ile trzeba zapłacić za bilet?" Dlatego od czasu do czasu zakładam moherowy beret i protestuję przed teatrem, bo droga sztuka mi się nie podoba, choć jej nie znam. I nie chcę znać i idę w tym względzie w zaparte. Ale namawiam, zagaduję, krzyczę gdy trzeba, nie trzeba. Kontakt próbuję nawiązać, z bogiem a nawet przeciw bogu, ale co z tego, jeśli sztuka milczy jak zaklęta, nie przemawia do mnie, choć czasem też krzyczy i wierzga, na przykład z plakatu. I to wystarczy, nie tylko mnie ale i krytykowi, który nie widział a skrytykował. Niech i mnie, widza, teraz który spróbuje skrytykować. Nie trzeba być przecież alfą i omegą, by wiedzieć, że niektóre sztuki to sztuczki tylko z nami. Fiki miki.

Przepraszam więc za to, że mi to uchodzi bezkarnie, no może tylko się ze mnie pośmieją, ponabijają, przyjaźnie łatkę przykleją katola, ciepło od betonów wyzwą na przykład. Tyle ich. Mnie komedia zostaje najwyżej omyłek. Komedia ludzka. Ale nic to. Nic przecież nie zrobią, bo krytykom nie robią.  Chociaż z drugiej strony, co wolno krytykowi wojewodzie, to nie mnie, tobie, widzu. Ale i za nich mogę przeprosić. Przepraszam więc, że sami sobie krytycy rozbijają klawiaturę, wytrącają odtrąceniem zasad etyki zawodowej, argumenty koronne. A może i czego nie zrozumiałam, mentalny moherowy beret zmienia punkt widzenia, miesza w głowie.

Tak naprawdę nie mam kasy na bilet więc chcę zwrócić na siebie uwagę. Przecież ten, o którym się nie mówi, nie istnieje. Ja jeszcze jestem z teatrem, ale chyba niespełna rozumu, bo okupuję teatry, protestuję publicznie choć nie znajduję zrozumienia u kulturalnej publiki dla swych wartości świętych, najświętszych. Bo rozmawiać ze mną nikt nie chce. Przepraszam ale nie lubię być wystawiana do wiatru z teatru więc inicjuję performance widzowskie. I, o przepraszam, jestem aktywna, uczestniczę w ten sposób krytycznie, niekonformistycznie w dialogu ze sztuką. Może nawet zbyt ostro prowokuję sztukę do kolejnej wypowiedzi, jak i ona mnie prowokuje bez pardonu. Okazuje się, że jednak prowokować mogą tylko artyści. Widzowie odwinąć zwrotnie się nie mogą.

Przepraszam, że nie potrafię złożyć puzzli postdramatycznych w spójny obraz choć się natężam, naprężam. Ciągle mi jakieś dodatkowe fragmenty całości w ręku zostają. Coś do czegoś nie pasuje, choć powinno. Nie wiem, oj, nie wiem, co wtedy zrobić. Wyrzuciłabym ochoczo, ale artysta miał na pewno coś na myśli. Choćby, jak mnie zaskoczyć i poobserwować, co zrobię. Więc znów się buntuję przeciw własnym przyzwyczajeniom, bo nie chcę go rozczarować. Bawimy się więc w kotka i myszkę. Rozrywkę mamy. Ale przecież o to chodzi w teatrze publicznym. Otwartym szeroko, niekoniecznie głęboko i dumnie. Ja kocham post, bo sama jestem post poskładana. I rzeczywistość wokół. I przepraszam, że nie ze wzajemnością kocha mnie post, bo męczy, tumani, przestrasza wynosząc jednak ponad poziomy normy, przyzwyczajenia, rutyny. Krytycy, zdarza się, nie kochają post i chcą go pogrzebać jeszcze za życia. Wstydzą się pewnie, że sztuka żywi się sztuką, więc jest kanibalem. Hurtem i za to przepraszam.

I jeszcze za to, że jestem taka głupia i ciągle wracam do teatru, do sztuki, choć jej nie znam, nic nie wiem i czekam naiwna, że jaki cud się wydarzy. Jakie cudowne sztuki od czasu do czasu tchnienie. Co możliwe jest  w teatrze publicznym. Się zdarza. Przepraszam ale ostatecznie pozostaje westchnienie i ziew niekulturalny, i bywa też chwila drzemki. Ale teatr to oaza spokoju, siła emocji, nastroju. Miasto snu. Iluzji. Ogród rajskiej rozkoszy.

Przepraszam za dyrektorów mówiących do publiki w publicznym teatrze WON i przepraszam za publikę w teatrze publicznym, że jest taka głupia jak ja i śmie o tym komunikować publicznie. No wstyd mi, że kultura z kulturą w teatrze się nie spotyka.  Do więzienia może jej brak doprowadzić. Bo jest kara za zbrodnie widza w teatrze. Wysoki sąd nie rozumie, że skandale z GOLGOTĄ PICNIC, jak i nieznajomość Grotowskiego przez Wendzikowską, tylko teatr rozsławia, publice przybliża.  Na kulturze, przepraszam, sąd się nie zna. Choć ja też. Nadal nie wiem literalnie, dlaczego Grotowski wielkim artystą był. I jest. Na wiarę to biorę.I już. No, przepraszam, nie będę kłamać, mącić, ściemniać. Nie znam Grotowskiego, teatr to tylko i wyłącznie żywa sztuka jest. A Wendzikowskiej też nie znam, bo co ma wspólnego z teatrem?

Przepraszam wolnych artystów za sąd, który musi skazać wolnego widza winowajcę, że się z nim sztuka nie jest w stanie porozumieć lub on ze sztuką. I jeden do drugiego nie może kulturalnie dotrzeć, choć bez siebie nie mogą istnieć. Doprawdy wstyd mi, że się tak mijają i zwalczają a przez te 250 lat teatr publiczny nie przebił się do publiki z podstawowym przesłaniem, że sztuka jest fałszem, fałszem w poszukiwaniu prawdy a wolność ekspresji artystycznej i wolność odbioru sztuki egzekwować musi sąd z opcją kary więzienia i nie dzieje się to w świecie iluzji a realu. Wstyd mi, że widzowie nie byli w stanie sobie uzmysłowić sami, że są wolni, publiczni a mimo to nie mają prawa wyrazić swojej wolnej ekspresji widzowskiej.  Przykro mi, że wszyscy odpowiedzialnie o tym zapomnieli. A wychowanie, edukacja, zdrowy rozsądek solidarnie z nimi milczą. Przepraszam za nich. I za siebie. I za wszystkich.

Przepraszam za porażkę teatru publicznego, że w kontakcie z widzem potrzebuje arbitra, sądu. Że nie wystarczy przestrzeń, dobro sztuki, by się porozumieć. Nauczyć, wychować, wykształcić.
Nawet ci, którzy powinni z racji swojej misji wiedzieć co i jak, zachowują się niegodnie i pozostają całkowicie obojętni, tj.np. nie reagują na zachowania łamiące zasady etyki zawodowej, łamania prawa. I to nie jest jedyny zarzut. Widza nie obowiązuje etyka zawodowa widza. Nieźle się wzajemnie namęczyliśmy, by po takim długodystansowym wysiłku tworzenia teatru publicznego, nadal o tym czym jest a czym nie jest wolność ekspresji artystycznej, również w teatrze, decydował sąd. Widz prowokowany przez sztukę nie ma prawa się poczuć sprowokowany, obrażony, w każdym razie musi powściągnąć swoją ekspresję sprzeciwu, zachować ją dla siebie i nie może okazywać swojego sztuką sprowokowania. Bo w tym wypadku sąd również decyduje co jest a co nie jest dopuszczalnym zachowaniem w przestrzeni publicznej. Przepraszam.

Przepraszam za polityków, że politykę własną przed kulturalną w swym władczym działaniu przedkładają, tak, że nikt nic z tego, co stanowią, jak się zachowują, jakie decyzje podejmują, nie rozumie. Przeciętny, statystyczny, normalny widz na pewno. Do tego stopnia politycznie się zachowują, że prawdy i sprawiedliwości nie sposób dociec. Usprawiedliwia ich uporczywa nieobecność nieusprawiedliwiona w teatrze. I skołowanie polityczne, które mówi, ze dobry polityk nigdy nie mówi nigdy. Najskuteczniej niewiele lub nic nie mówi. A decyduje. A ma decydujący wpływ być albo nie być teatru. A więc i nas,widzów, w teatrze.

Przepraszam, że  nie słyszałam o podpisanych przez setki autorytetów listach poparcia dla widzów, petycjach i innych sposobach wyrażania solidarności z widzami, których obrażono lub chciano obrazić za to, że nie rozumieją tego, co autor miał na myśli. A nie czują, że nie muszą tego rozumieć, że wystarczy, że się z nią zetkną, spróbują skomunikować, choćby emocjonalnie, intuicyjnie. Przepraszam, przepraszam.

Przepraszam, że nic nowego nie mogę wymyślić i jestem hochsztaplerką. Plagiatuję młodą artystkę, która też za wszystko przeprasza, jakby nie wiedziała, co robi i po co. Przeprasza wszystkich i protestuje przeciwko sobie samej. Bo czara goryczy i osamotnienia artysty o status quo się przelała. Ale się udało, bo sztuka nie ma ograniczeń, jest wolna. A im bardziej zaskakująca, kontrowersyjna, tym większe zainteresowanie budzi. Nawet ta, co nie obraża a przeprasza. Przepraszam więc i za nią. Bo za mieszanie ludziom w głowach swoim własnym pomieszaniem nie odpowie w sądzie. I nie pójdzie do więzienia. I za to ja, widz, widzów przepraszam, że cała odpowiedzialność za kontakt ze sztuką zawsze i wszędzie, na ich koszt niemały, leży a priori po ich stronie i jest ich ryzykiem tylko.

250 lat teatru publicznego płonie ze wstydu w konfrontacji z kilkoma bieżącymi szczegółami. Przepraszam. Serdecznie przepraszam. I życia wiecznego teatrowi publicznemu życzę. Bo jest potrzebny, ważny i różnorodny. I wielki w swej misji. I wielki w swej artystycznej spuściźnie i potencjale. Mimo błędów i wypaczeń. Mea, widza, culpa.

http://wpolityce.pl/spoleczenstwo/245592-haniebny-wyrok-za-protest-przeciwko-golgota-picnic-skazana-licealistka-bronilam-wartosci-ktore-sa-wazne-dla-polakow



piątek, 22 maja 2015

POWAŻNY PROBLEM NATIONAL THEATRE LIVE



W polskim kinie znów brytyjski teatr. Tradycyjna, solidna inscenizacja Nicholasa Hytnera. Zgodna z przesłaniem, intencją autora dramatu, Toma Stopparda/oskar za "Zakochanego Szekspira"/. Wierna mu, rzetelna. Z bardzo interesującym, erudycyjnym, ważnym tekstem, świetnie zagranym, w prostej, przejrzystej, umownej dekoracji z pięknym żyrandolem konstelacją iluminowaną muzyką Bacha . Dramat godny zapoznania. Wart przemyślenia. Współcześnie futurystyczny. Zderzający dynamicznie rozwijający się świat nauki ze sferą intymnych, osobistych uczuć, emocji i potrzeb. Tego, co materialne z tym, co intuicyjne. Tego, co można dotknąć, poznać, udowodnić z tym, co  pozostaje poza doświadczeniem empirycznym a wiadomo, że istnieje. Porusza problem finansowania badań naukowych, stosowanych metod zatrudniania pracowników naukowych, zagadnienie  manipulacji przy prowadzanych badaniach, wiary w cuda, wiary w dobro. I tego, że są sfery, dziedziny, zagadnienia,  nad którymi ani człowiek, ani nauka, ani maszyna nie jest w stanie zapanować.  Bez możliwości popełnienia błędu. Problemy, których nie jest jeszcze w stanie rozpoznać, rozwiązać. Na przykład altruizm, empatia, przeczucie, miłość, w tym miłość matki do dziecka. Nie ma logarytmów, systemów, które by sferę uczuć, emocji, podświadomości matematycznie rozpisały, tak, by były całkowicie przewidywalne, z góry wiadome. Które wyeliminowałyby rolę przypadku i ryzyka w każdej dziedzinie życia, zarówno jednostkowego, jak i zbiorowego. Ludzkość tworzy modele, zbiera wiedzę, przetwarza dane ale panowanie nad światem, w pełnej kontroli i  pewności, że jest to niezawodne, doskonałe, prawdziwe działanie, jest jeszcze poza jej zasięgiem. Ale na pewno pozostaje w sferze fascynacji, marzeń, wyzwań.

Bohaterka sztuki, Hilary, pracująca w instytucie neurologii  stawia poważny problem  natury fundamentalnej na styku psychologii i biologii: jeśli nie ma nic prócz materii, to czym jest podświadomość. Czy mózg można utożsamiać z umysłem, gdzie właściwie kryje się świadomość. Rozwój nauki jest faktem, jest nieunikniony i otwiera ciągle nowe możliwości, rozszerza pole eksperymentu, prowadzenia badań, sięgania coraz częściej tam, gdzie wyobraźnia tylko sięga. Tego procesu już się nie zatrzyma, będzie tylko ciągle przyśpieszał. Ale czy wszystko rozstrzyga i nie generuje nowych problemów, poważnych zagrożeń. Czy człowiek jest w stanie wszystko przewidzieć, nad wszystkim zapanować. Czy może to mu zagwarantować pełne bezpieczeństwo, godne życie, pozwoli zachować czyste reguły gry, relacji. Czy wyeliminuje przypadek, zbieg okoliczności. Czy uczyni człowieka szczęśliwym, mogącym bez lęku realizować swoje ambicje i potrzeby zawodowe łącząc je z udanym życiem prywatnym. Czy wyeliminuje cud. Modlitwę, która umacnia wiarę, nadzieję, miłość.

Tekst galopował, zawłaszczał całą uwagę widza. Naszpikowany był terminologią naukową, zagadnieniami z różnych dziedzin: biznesu, psychologii, finansów, matematyki, filozofii, wiary. Konstrukcje myślowe, wywody wymagały dużej koncentracji, skupienia. Tworzyły idealny, mocny kontrast z tym, co się działo w uczuciowym, motywacyjnym świecie bohaterów. Pomiędzy materią a psyche. Pomiędzy marzeniem a realnym życiem. Pragnieniem a faktami. Nieuniknionym a możliwym. Etyką a żądzą.

Spektakl zaoferował bogactwo komplikacji na styku nauki z życiem. Pokazał ogrom dylematów w jakie uwikłany jest człowiek współczesny. Z perspektywą na jeszcze większe splątanie w przyszłości. Bo proces pogoni myśli ludzkiej za jej marzeniem trwa od bardzo dawna, wpisany jest w genotyp ludzkości, przynajmniej świata zachodniego. Ścigamy się z własną kreatywnością i możliwościami od zawsze. Sięgamy po niemożliwe różnymi, nie zawsze uczciwymi metodami. A człowiecza PSYCHE jest constans. Niepoznana, świadomość niezgłębiona, nieprzenikniona. Dusza ma inne potrzeby. Żywi się inną, chyba nie z tego świata materią. Nad którą nie mamy jeszcze żadnego pakietu kontrolnego. Bo błądzimy w ciemnościach, poruszamy się po omacku. I choć wiele wiemy, to lista pytań się jeszcze długo nie skończy.

W salach kinowych obok toczyły się walki Avengersów, Mad Maxów związane nieodmiennie z koniecznością ratowania świata. Słychać było muzykę, łomot, rumor. Wizualizowała się wokół POWAŻNEGO PROBLEMU rzeczywistość wirtualna na bardzo wysokim poziomie technologicznego, filmowego przetworzenia i abstrakcji. Podtrzymująca wiarę w to, że ludzkość, cokolwiek stanie się, zostanie ocalona.  A poważne problemy dzięki wierze w cuda, również cuda techniki, będą rozwiązane.


http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/49358-the-hard-problem





POWAŻNY PROBLEM
Autor: Tom Stoppard
Reżyseria: Nicholas Hytner
Obsada: Olivia Vinall, Kristin Atherton, Anthony Calf

środa, 20 maja 2015

ZARĘCZYNY TEATR TELEWIZJI



To sztuka współczesna o nas, o polskich rodzinach. Niebezpiecznych związkach polityki, historii indywidualnych ze sferą emocji jakie wyzwalają. O tym, co rozbija, pozbawia spokoju, poczucia bezpieczeństwa. Bo polityka tak głęboko wniknęła w życie wszystkich, że skutecznie nie łączy a dzieli. Rozdrabnia, indywidualizuje, stygmatyzuje. Wytycza odrębne terytoria dla światopoglądów, opinii, preferencji, sympatii. I nie przewiduje zazwyczaj wyznaczania przestrzeni do wspólnego porozumienia. Tak, to rys naszych czasów. Z jednej strony jest demokracja, która umożliwia a priori absolutnie dowoly wybór opcji, nawet najbardziej kontrowersyjnych, dziwnych, nieporządanych ale z drugiej strony ten czy inny wybór  wywołuje zawsze silne emocje, powoduje powstawanie podziałów, zaostrzenie antagonizmów. Prowadzi do konfrontacji. Grillowania, "obrabiania" oponenta. W konwencji oskarżeń i agresji. W formie obrażania, ośmieszania, wyzwalania złych, negatywnych emocji. W efekcie nie potrafimy spokojnie rozmawiać, dyskutować, porozumiewać się ze sobą. I szanować nawzajem. I akceptować odmienności, jaka by nie była. I przechodzić nad tym do porządku codziennego, normalnego życia. Towarzyskiego, rodzinnego, społecznego.

To prawda, że za mało mieliśmy czasu jako naród na przestawienie się, by otwarcie, szczerze mówić prawdę, walczyć o nią, jej bronić. Tego, co się myśli, czuje, wie. Bez kamuflażu, bez lęku, bez obaw. Może nie sposób tak szybko nauczyć się komunikować w nowych warunkach sytuacji ustrojowej, kształtowania się nowych relacji międzyludzkich. Gdy nie obowiązuje jedna, wytyczona przez partię odgórnie opcja światopoglądowa, polityczna, historyczna. Z mentalnością homo sovietikus.

Ale nie potrafimy nadal ze sobą rozmawiać. Każdy uważa, że jego racja, opcja, pogląd, zdanie musi być górą. Bezdyskusyjnie. Nie słuchamy siebie nawzajem, nie umiemy dyskutować, argumentować, uznawać innych racji. Na każdym kroku. Stąd sparingi. Stany wojenne. Wojny polsko-polskie. Mąż przeciw żonie. Dzieci przeciw rodzicom. Partia przeciw partii. Teraźniejszość przeciw historii. Lęki, fobie, iluzje przeciw rzeczywistości. Konflikty wykluczające zrozumienie, porozumienie, pogodzenie się z myślą,  że można mieć odrębne zdanie. Stan rzeczy, że tak powinno być. Nie może być inaczej. Okopujemy się wokół siebie jak w szańcu i walczymy do kropli krwi ostatniej. Argumentem racjonalnym, irracjonalnym, emocjonalnym ostatecznie. Z pozycji siły, z wyżyn swojej tylko ważności.

Spektakl  delikatnie rozpoznaje  te wszystkie podziały, które rozbijają jedność rodziny, związku, znajomości towarzyskich, relacji społecznych. Osadza je w konteksty. Ilustruje. Pokazuje wysiłek szukania porozumienia, punkty wspólne. I ogromny lęk, obawę przed zwykłą rozmową, która zawsze może skończyć się ostrą, nieprzyjemną konfrontacją. Kłótnią, pyskówką, oskarżeniem, pretensją. Skutkującą wycofaniem, ucieczką, zerwaniem relacji. Ale nie posuwa się dalej, nie wnika głębiej. Nie poszerza pola widzenia, rozumienia, strefy pełnej wolności. Jasno mówi jak jest, sygnalizuje dlaczego i na tym poprzestaje. Jakby ten wykonany krok pierwszy wyczerpał jego siły, możliwości, pomyśły, zdolności przedstawienia, analizy, umiejętności postawienia diagnozy. Jakby budziło lęk wykonanie następnego kroku, który wymusi nieprzewidywalny ciąg dalszy.

Pozostawia widzom temat do przepracowania. Do przemyslenia. Do rozwikłania.

Jest tak, jakbyśmy otrzymali dziecinny rysunek zaznaczony tylko wytyczonymi punktami, które trzeba samemu połączyć. Wykonana praca pozwoli uzyskać pełny obraz. Z przestrzenią na wątki osobiste, konteksty własne. Pamiętajmy jednak, że jest to obraz uproszczony. To tylko zarys, schemat, projekt, plan. Cala groza jest ukryta, niewidoczna. Ledwie wyczuwalna. Ale jest, to pewne. Poruszamy się w schematach, stereotypach myślowych, ideowych, argumentacyjnych. Wiemy z góry, co usłyszymy i w jakiej formie. To pozbawia nas złudzeń co do pełnej, odpowiedzialnej wolności. Znów jesteśmy zniewoleni. Znów stosujemy cenzurę, świadomą autocenzurę. Straszne, że w relacjach z najbliższymi. Straszne, że młodzi przed spotkaniem z rodzicami ustalają listę zagadnień, tematów, których nie chcą przy nich poruszać. Za żadne skarby, pod żadnym pozorem. Wiemy już, że gorzej jest niż było przed transformacją. Wtedy rodzice ukrywali problemy, nie poruszali pewnych trudnych tematów. Dziś dzieci stąpają w relacjach z rodzicami jak po polu minowym.

To pewne, znów boimy się mówić, co myślimy, czujemy, wiemy. Znów zamykamy się w sobie. Inaczej każda wymiana zdań staje się taktyką indywidualnej gry strategicznej na wyniszczenie. Trudno wymyślić opcję, argument, która zaskoczy adwersarza, przeciwnika. Dlatego pewnie młodzi mówią, że wyjeżdżają do Nowej Zelandii. Ale na to też jest pretensja rodzica, że dlaczego nie bliżej, na przykład do Irlandii, Wielkiej Brytanii. Nie ma ucieczki przed upupieniem w relacjach międzyludzkich. Nie ma ucieczki. Wyjścia.

Pozostaje nam wypracowanie nowych form, zasad komunikacyjnych.

Autor zatrzymał się w pół drogi. Jakby się przestraszył. Jakby zadanie przerosło jego siły. Zawiesił głos w pół zdania rozpoznania. Nie widząc rozwiązania. Ciągu dalszego. Nie znajdując puenty. Rozłożył akcenty bezpiecznie pół na pół. Bez opowiedzenia się, po której jest stronie. Rozbroił dramaturgię pozbawiając jej siły oddziaływania. Zawiesił głos. Jakby przymierzał się do przeczekania, zebrania nowych obserwacji, przemyslenia i napisania ciągu dalszego.

Ja w każdym razie czekam. Bo talent  i odwaga Tomczyka imponuje mi i daje nadzieję. Potrzebujemy bezkompromisowej sztuki. Wolnej. Mówiącej prawdę, pokazującej klincz wspólczesnych dylematów, które zamiast rozwiązania zaciskają węzeł gordyjski naszej wolności i bezczelnie zakłamują, mataczą prawdę o współczesności. Potrzebujemy sztuki odsłaniającej manipulację nowej generacji, budującej niewidzialną złotą klatkę demokracji. Pokazującej tęsknotę za przywróceniem zdrowych, normalnych, szczerych relacji międzyludzkich opartych na zwyczajnym szacunku do siebie nawzajem, kimkolwiek jesteśmy. Spokoju, powagi wypowiedzi.

A tak widzimy, że prawdziwa walka o wolność i jej ekspresję jest przed nami. Pewnie nigdy nie może ustać. Wymaga ciągłego zasilania wolą porozumienia i prawdy.

Jesteśmy w stanie zaręczyn, które są grą wstępną do głębszego procesu dojrzewania związku pomiędzy odrębnymi kosmosami życia społecznego, które chcą, które muszą być razem, a więc i muszą się dogadywać, rozumieć, bo tak naprawdę w jakiś niepojęty, tajemniczy sposób coś je głębokiego, ważnego łączy. Jesteśmy rodziną, narodem, indywidualnym, niezależnym bytem. A nie jakim takim kołtunem zaprzeszłym, który wydaje się  na bieżąco nadal koafiurą manipulacyjną wypiętrzać.  A zaręczyny, jak dowodzi sztuka są po to, by je mieć za sobą. Słusznie, ruszmy w końcu do przodu. Posuńmy się dalej. Bądźmy dojrzałym, szanujacym sie nawzajem związkiem różnorodności, sprzeczności, odmienności, by budować w końcu nowy wspaniały świat. Przynajmniej w wysiłku pragnienia, że wszystko się uda zrealizować, osiągnąć dla szansy normalnej przyszłości.  A choćby  tylko w teatrze, w sztuce. By marzenie nigdy nie umarło. Nie zostało zamordowane brutalną rzeczywistością.

Jeśli nawet spektakl zawodzi, to na pewno nie w kwesti poziomu artystycznej ekspresji. Gra aktorska przykrywa wszelkie możliwe niedostatki, rozczarowania. Cieszy obecność artystów, ich perfekcyjne prowadzenie roli. Zadowala potencjał nie wykorzystanego do końca tematu sztuki. Imponuje jednak odwaga jego podjęcia. Dobrze, że sztuka nie milczy i zwraca się do nas szukając zrozumienia i komunikacji.


ZARĘCZYNY
Autor: Wojciech Tomczyk 
Reżyser: 
Wojciech Nowak 
Scenografia: 
Jacek Mocny 
Kostiumy: 
Aleksandra Staszko 
Montaż: 
Sławomir Filip 
Muzyka: 
Tadeusz Woźniak 

Obsada: Danuta Stenka (Hanna), Katarzyna Gniewkowska (Olga), Jan Frycz (Olo), Zbigniew Zamachowski (Henryk), Marta Ścisłowicz (Maria), Stefan Pawłowski (Kajetan), Sonia Bohosiewicz (Alicja)

PREMIERA– 18 maja 2015


http://www.teologiapolityczna.pl/prapremiera-zareczyn-przeczytaj-posluchaj-i-zobacz-jak-bylo/
http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/teatr_tv/aktualnosci/artykul/zareczyny_19846915/
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/202564.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/202889.html

poniedziałek, 18 maja 2015

DZIEWCZYNKI TEATR POLSKI w Warszawie



Brunetki, blondynki, ja wszystkie was DZIEWCZYNKI... pokażę  od środka, w blasku prawdziwej natury, w motywacji bez makijażu  pozoru, formy. Bez maski poprawności zachowań społecznych. Gdy zedrę z was szaty barw ochronnych, staniecie przede mną nagie, bo wolne od wszelkiego kamuflażu konwencji, mody, preferencji. Gdy zetrę szminkę z ust waszych, by teraz mówiły prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Znów ja, mężczyzna,  ja, macho tego dokonam. Nie bez satysfakcji, ironii, złośliwości, przytyku. Nie wiem, czy nie działam jak wy w odwecie. Lub niemocy wobec waszej małości. Nieskuteczności podejmowanych działań. Gdy sprawy wielkie, znaczące dla  ogółu -ideały, wartości, misja- przy pierwszej nadarzającej się okazji strącacie  z najwyższego piedestału na dno małych rozrachunków, zadośćuczynień indywidualnych. Włożycie poprzez kontakt z tą sztuką, za moją, męską, autorską sprawą, palec Tomaszowy w otwartą, gorejącą ranę prawdy o kobiecie, cóż z tego, że dojrzałej, świetnie wykształconej, świadomej siebie i świata, jeśli w efekcie nikczemnej i złej, oszołomionej walką o władzę, o ukaranie winnych za doznane, a wyolbrzymione przez własną bezradność, krzywdy. Z samotności  desperacko  narzucającej innym zainteresowanie sobą. Z pielęgnowania przez życie całe marzenia zemsty na wrogu. Okrutnej, bezwzględnej, osobistej. Wypłoszę z DZIEWCZYNEK wszystkie robale niezadowolenia, zawodów, rozczarowań, przemęczenia, kompleksów, słabości, które w utajeniu kąsają od środka. Wypełzną na światło dzienne te mechanizmy samookłamywania, manipulowania, presji, wymuszeń, które pomagają w zdobywaniu władzy. Doprowadzają do próby sił. Po to, by wyłonił się przywódca. By ukształtowała się żeńska bojówka odwetowa w sprawach osobistych. Żałośnie interesowna, pretensjonalna. Barbarzyńska. Sfokusowana na realizację planów jednostek w ramach grupy. A nie na odwrót.

Okazuje się, że nawet spontaniczna próba zawiązania grupy nieformalnej dla wspólnego działania kończy się walką o władzę, o priorytety, o program i cele. Doprowadza do wyłonienia się przywódcy, ukształtowania hierarchii, ujawnienia i ustalenia zależności, zbudowania struktury. Nakreślenia planu. Ten proces ma swój dynamizm organizacyjny. Charakter. Klimat. Zakres.

A jednak jest to emancypacja pozorna. Celebracja, zabawa. Babska walka o władzę.  Każdym możliwym, dziewczyńskim argumentem, każdą perfidną manipulacją, podstępem, wymuszeniem. O podskórnym nurcie motywacji działania, który w istocie jest egoistycznym dążeniem do dominacji w zaspokajaniu własnych małych, przyziemnych potrzeb. Rekompensatą emocjonalnych okaleczeń. Niezaspokojonych ambicji. Przepracowywaniem traum, działaniem terapeutycznym. Ale wykoślawionym. Samozwańczym. Poza moralnością i odpowiedzialnością karną. Gdy odkrywamy, że w zespole cele łatwiej można osiągnąć, jest się bardziej skutecznym. I w dodatku bezkarnym. Wystarczy się zorganizować, przyjąć zasadę, że cel uświęca środki.  Wystarczy impuls, błahy powód a machina niebezpiecznych związków pod przykrywką szczytnych celów idzie w ruch. Zgodnie z nauką, wiedzą, spuścizną indywidualnej, osobniczej przeszłości i własnej natury.

Z dorosłych kobiet wychodzą małe, okaleczone przez życie dziewczynki.  Niewinne. Skrzywdzone chcą tylko krzywdzić. Odrażające, brudne i złe. I urządzają sobie seans psychoanalityczny, by przejść poprzez okres sakralizacji i mitologizacji do sabatu czarownic. Ustawione w nieoczywisty krąg krzesła najpierw zajmowane są przypadkowo, by swobodnie i dowolnie można było się przesiadać z miejsca na miejsce. Siadają więc dziewczynki raz tu, raz gdzie indziej jakby przymierzały się, sprawdzały gdzie jest im przynależne, właściwe każdej miejsce. Z czasem ta mobilność jest ograniczana aż do momentu kiedy hierarchia się wykształca i cementuje. Wtedy każda ma swoje, sobie tylko przypisane miejsce. I nie ma szans, by je zmienić.

I tak krok po kroku dziewczynki, w cielesnej powłoce kobiet, od spontanicznego pomysłu po jasno wytyczony cel tworzą zbrodniczą, małostkowo umotywowaną machinę odwetową. Od niezobowiązującego spotkania weekendowego do sztywno ukształtowanego reżimu grupy. Według barbarzyńskich metod, zasad. Wspólnej tajemnicy, zbrodni bez kary. Jakby bez świadomości wyrządzanej krzywdy. Na poziomie gier dziecięcych. Zabaw. Związków.

Siła przedstawienia zaklęta jest w tekście Iredyńskiego. Charakterystyka, osobowość, postawa figur scenicznych w języku. To on demaskuje, co ukryte, maluje całokształt i podkreśla kontrasty pomiędzy deklaracją postaci a stanem faktycznym osoby. Pokazuje prawdę o człowieku. Wykształcenie nie przykrywa pochodzenia społecznego. Pozycja naukowa bezsilności moralnej. Determinacja doświadczenia życiowego furii nieprzepracowanej traumy. Język, jego struktura, barwa doskonale oddaje walory głębi osobowości. Dziewczynki się bawią w niezależność, w walkę o władzę, w mściciela. I są nieprzewidywalne w swoim bezwzględnym postępowaniu, w wyobraźni bez granic moralnych. Sumienie zawieszają na kołku. Rezygnują z wolności dla pozbycia się uczucia samotności, wykluczenia, poniżenia, upokorzenia, nudy, okaleczenia przez najbliższych. Poczucia, że mimo oczywistych zasług i uczciwej, dobrej pracy kobieta zawsze jest traktowana gorzej, z lekceważeniem okazywanym bez znieczulenia, bez ogródek.

Tyle tylko, że rozładowywanie skumulowanej frustracji nie może skończyć się dobrze. Rodzi kolejne, coraz bardziej wyrafinowane formy. Prowokuje coraz bardziej wynaturzone działanie, zbrodnicze akty. Jako oczekiwana rekompensata. Upragnione zadośćuczynienie doznanym krzywdom i ułuda poczucia panowania nad sytuacją. Utwierdzona bezkarnością działania. Zbiorowością zabronionego czynu.

Ach, DZIEWCZYNKI, ja wszystkie was ośmieszę w sztuce. Ja, autor. Ja, mężczyzna. Pokażę waszą infantylność, bezradność, małostkowość i dziecięcą w was bestię. Nikczemną bestyjkę.Instynktownie szukającą ratunku gdy wszystko zawodzi.  W kolorze karykatury feminizmu. Który chcąc nie chcąc naśladuje męską walkę o władzę. Ale przybiera formę dziewczyńskich fochów, smętów, prztyczków, złośliwości, kompleksów. Gierek, intryg, presji. Skakania sobie do gardła. Obsesji indywidualnych niebezpiecznie kumulujących się w zbiorowej zemście.

Sztuka grana jest na podeście widocznym z trzech stron. Miejsce, w którym się siedzi, ma znaczenie dla jej odbioru. Odnosimy wrażenie, że cały ten dziewczyński wybryk towarzyski dzieje się w sercu całej zbiorowości teatralnej. Jakby w jej wnętrzu. Stanowimy jednię a zło personifikuje się, podnosi łeb i wylewa się na zewnątrz ze środka. Czujemy jego toksyczną moc. Role, zróżnicowane, zindywidualizowane wybrzmiewają na równym poziomie bezradności wobec grozy, która gdzieś się czaić powinna ale tak jest banalizowana, że prawie, prawie niewyczuwalna pozostaje do końca. Zatrzymujemy się więc na poziomie samej zasady zjawiska, karykatury formy, wynaturzenia. Reżyserka nie rozszerzyła czucia, zatrzymała się na rozpoznaniu a aktorki nie wychyliły się z tak sformatowanej materii sztuki. Nie poszły dalej, nie pogalopowały głębiej, nie uderzyły w czucie mocniej. DZIEWCZYNKI, zawiodłyście. Gdy suma potencjałów jednostek staje się rozszerzającą w nieskończoność konstelacją znaczeń splatającego się skutku i przyczyny na próżno.




DZIEWCZYNKI
Autor:Ireneusz Iredyński
Reżyseria: Bożena Suchocka
Scenografia: Jan Kozikowski
Ruch sceniczny: Agnieszka Darkowska

OBSADA:
Justyna : Maja Barełkowska
Ewa : Izabella Bukowska
Zofia : Afrodyta Weselak
Anna : Ewa Domańska
Irena : Grażyna Barszczewska
Agata : Marta Alaborska
Kajka : Marta Kurzak
Bożena : Joanna Halinowska



piątek, 15 maja 2015

FORTEPIAN PIJANY TEATR NARODOWY W WARSZAWIE

en.smalltownromanceblog.com

PIJANY FORTEPIAN to obraz o świecie natchnionym osobowością Toma Waitsa.  Amerykańskiego wokalisty, kompozytora, instrumentalisty, autora tekstów, poety i aktora. Wyjątkowego zjawiska artystycznego . Ale spektakl nie przekona nas o tym. Mnie nie przekonał. Zachęcił do indywidualnych poszukiwań, analizy tekstów, słuchania piosenek. Wypełnił jedynie funkcję informacyjną. Również o tym, że mimo interesującej, charyzmatycznej osobowości głównego bohatera, sukces inscenizacji nie jest przesądzony z góry. Zabrakło nerwu, tempa, przekonującej narracji, mimo błysków, interesujących aranżacji. Muzyki na żywo/brawo!/.

Z tym przedstawieniem mam kłopot. Bo z jednej strony doceniam wysiłek artystów, z drugiej efekt ich pracy mnie rozczarował. Jako całość przekazu, ogólne wrażenie naszpikowane pojedynczymi udanymi wykonaniami piosenek. Może należałoby zamilknąć, zapomnieć o krytyce, w końcu wydaje się, że spektakl traci już zainteresowanie widzów. Jednak szkoda tego potencjału twórczego, zaprzepaszczonego materiału dramatycznego sztuki. Szkoda, bo para idzie w gwizdek. Nagrodzenie artystów długimi brawami widowni potwierdza potrzebę jej kontaktu z ciekawą, charyzmatyczną osobowością twórczą,   ze spektaklem muzycznym w teatrze /tu: rock, blues, jazz, wodewil, z inspiracjami eksperymentu z pogranicza muzyki industrialnej/. Z mądrą, solidną rozrywką.

Niestety brakuje nerwu, emocji, kopa. Brakuje dynamiki. Nastroju. Wyrazistości. Głębi. Mamy okazję wysłuchać tekstów piosenek Toma Waitsa w języku polskim. To atut. Mamy dobrych aktorów. To atut. Mamy pomysłową scenografię - studio nagrań z lat 70. i 80., oddzielone od widowni przezroczystą przegrodą, stare mikrofony, instrumenty, wielofunkcyjną budkę oraz starą lodówkę z zaskakującą zawartością oraz kostiumy budujące klimat epoki. Ruch sceniczny. Ale wszystko rozłazi się w szwach. Patchwork nie tworzy spójnej kompozycji,nie sublimuje konsekwentnej myśli przewodniej. Momentami nudzi, momentami jest niewyraźny, obojętny. W sumie błahy. Tekst nie do końca jest słyszalny, jasny. Mimo mikroportów.

Na koniec pozostaje pytanie PO CO TAKI SPEKTAKL? For fun? Jakie ma dla nas znaczenie, sens. Ten zakalec nasycony bakaliami. Pozostanie wprawką, próbą reżyserii, prezentacją możliwości aktorskich w konfrontacji doświadczonych, refleksyjnych aktorów z  dynamicznymi, ostrymi, dobrze zapowiadającymi się, śpiewającymi młodymi ludźmi. Ale całość razi niedopracowaniem. Jest letni. Obojętny. Czegoś zabrakło. Nie stało. Coś się zużyło. Wyblakło. Ostrość przekazu Waitsa stępiała. Włąściwie ledwo zipie. Poza inteligencją kompozycji, poezją tekstu budzącą myśl w głowie słuchacza, widza, by wrócić do niej później, kiedyś. Może. Ale w efekcie spektakl nuży, smęci, drażni. Choć nie wszystko zatrze się w pamięci. Nie wszystko umrze wraz z ostatnią, wspaniale wybrzmiałą piosenką. Muzyką, muzyką.

I to jest powód, by chodzić do teatru. Mimo zawodu. Zawsze coś ofiaruje, nawet wbrew sobie. Zawsze coś w nas poruszy, nakręci, zostawi. Impuls, myśl, zachętę do poszukiwań zasugerowanymi przez spektakl tropami. Ocala aktywność, kreatywność, która nas pobudza do rozwoju. Pogłębiania wiedzy, wyzwalania wyobraźni, wyostrzania wrażliwości. Na własna rękę. Swoją scieżką, w indywidualnym tempie, z sobie tylko właściwą intensywnością, zaangażowaniem.

Tak, to FORTEPIAN PIJANY, nic i nikt więcej. Aż żal.


FORTEPIAN PIJANY
autor: Tom Waits
układ piosenek i reżyseria: Marcin Przybylski 
autor tłumaczeń: Roman Kołakowski 
aranżacje muzyczne: Andrzej Perkman 
scenografia, reżyseria światła: Anna Skupień, Katarzyna Szczurowska 
kostiumy: Monika Onoszkoruch sceniczny: Anna Gryszkówna 
Zespół muzyczny w składzie:
Andrzej Perkman – instrumenty klawiszowe, gitara
Bartosz Tkacz – saksofony
Wojciech Gumiński – kontrabas, gitara basowa
Jakub Kinsner (wystąpi w przedstawieniach czerwcowych) / Bartosz Mikołaj Nazaruk (wystąpi w przedstawieniach majowych) – perkusja

http://www.marcinprzybylski.pl/index.php/teatr/135-2014-x-fortepian-pijany

wtorek, 12 maja 2015

TeatrGATE


Martwi mnie to, co się obecnie dzieje w Toruniu. Co zwykły widz widzi, pojmuje z tego widowiska okołoteatralnego? Czy w ogóle warto obserwować to targowisko niekompetencji? UCZESTNICZYĆ W TYM ZAMĘCIE? Oglądać to zamieczanie w ramach demokratycznego nieporządku. Zwarcie świata prawnego z artystycznym. Instytucjonalnego ze społecznościowym. Polityki ze sztuką. Boksowanie się regulaminów, przepisów. Gorejącej emocji z mrożącym interesem. Materii żywej z martwą literą prawa. Może należałoby się podporządkować i skupić tylko i wyłącznie na samej sztuce, przedstawieniu, mojej, widza, na nim obecności. Po wydaniu niemałych pieniędzy na bilet. To naprawdę byłoby bardo rozsądne, zachowawcze, dobre zachowanie. Oczekiwane. Wobec złego, co się dzieje wokół konkursu w teatrze.

Nie wtykać nosa w nie swoje sprawy!

Gogłym okiem widać, że żadna nauka, wiedza czy sztuka nie gwarantuje właściwej komunikacji międzyludzkiej. Przejrzystej, jasnej, zrozumiałej. Czy chęci szczerej porozumienia nie ośmieszającego wszystkich. Dalekowzrocznego spojrzenia, mądrego działania. Świat polityki nie może się porozumieć ze światem sztuki. Zasłania się prawem, okopuje we własnym tylko szańcu słuszności, sztywno stoi na swoim stanowisku. Świat sztuki nie może dogadać się ze światem polityki. Ma swoje racje, terminy, plany. W takich warunkach nie można wypracować dobrego rozwiązania. Szczęśliwego zakończenia. Jasnej drogi rozwoju teatru. Zadowolenia widza. Pozostaje niesmak. Rozczarowanie. Poczucie bezsilności. Zawodu. Smutku. Kino. Telewizja. Radio. Może opera. Teatr domowy. Wspominał o nim Maciej Nowak.

Widzimy, że kontakt ze sztuką tak naprawdę niczego do końca nie uczy, prawo tak naprawdę niczego do końca nie gwarantuje. Rządzi ten, kto ma władzę i swoją najracniejszą rację. Życie jest brutalne, interes najważniejszy. A koszty transformacji muszą być i basta! Zanim demokracja zacznie działać. Kiedy zacznie działać? A nie działa? Nikt tego nie wie na pewno.

Nic dziwnego, że widz szuka często tylko rozrywki w teatrze. Dla zabawy. Dla bezwzględnej asymilacji. Płytkiego fiki miki. By pozostać w kontekście. Dostroić sie do otoczenia i ubrać barwy ochronne. Występy polityków i artystów z udziałem ekspertów, dziennikarzy, mediów w sprawie wyboru dyrektora w Toruniu pokazują, że jest zabawa. Taniec św.Wita. Rebus, labirynt, zgadywanka, bieg z przeszkodami, gra w ciuciubabkę, obstawianie zakładów w wyścigu do stanowiska. I szczęśliwego rozwiązania. Aż wióry lecą. A czas galopuje. A więc tu w Polszcze nie nastąpiła zmiana. Progresja. Stare wchłonęło nowe i ma się dobrze. Dyktaturę proletariatu zastąpiła dyktatura poprawności demokracji. Wszystko, co złe to konieczne. Koszty zmian nieuniknione. Wszyscy o tym zawsze wiedzieli, wiedzą. A jednak się dziwią. Maciej Nowak też się dziwi.

Minęło tyle lat po zmianach ustrojowych w Polsce i nic nie działa. Jak było, tak jest. Bałagan. Nieprzejrzystość. Szarpanina. Każdy walczy o swoje, podporządkowuje temu wszystko, przy czym społeczny kontekst się nie liczy, bo nie ma siły sprawczej. Dowodem jest stan rzeczy i wypowiedzi wszystkich zainteresowanych związanych ze środowiskami uczestniczącymi w procesie zmiany garnituru zarządczego tym razem w Teatrze im. Wilama Horzycy. Ale wstyd!

Gremia opiniotwórcze są słabe, niestety ośmieszają się, bo nie ma zmian po kolejnych konkursach. Środowiska twórcze są bezsilne, nieskuteczne. Ach te listy poparcia, listy protestacyjne, petycje imieniem i nazwiskiem podpisane. Wysłane. Zignorowane. Zapomniane. Deprecjonują się i nikną w oczach. Wulgarne bluzgi argumentów artystów prosto w twarz urzędniczą też spływają jak woda po kaczce. Bezboleśnie. Jakby się nic nie stało. Publicystyka jest głosem wołającym na pustyni. Nic nie działa. Puste gesty. Próżne próby. Żałosne zabiegi. Nic nie działa. Oprócz siły władzy. Bez względu na to, czy nie wylewa przy okazji dziecka z kąpielą. Czy ma ostatecznie rację.

Zwykłego widza cóż może cały ten bałagan, osłabianie teatru, sztuki interesować? Otóż jaki dyrektor, taki poziom artystyczny teatru. I jego przyszłość. Jaki rozwój teatru, taki rozwój widza. I jego przyszłość. Jeśli chcemy gnuśnieć i trwać w bagiennej mamałydze samozadowolenia,  nic nie róbmy. W efekcie na przykład nie chodźmy do teatru. Można do kina na teatr/w Multikinie National Theatre Live/. Choć Maciej Nowak zabrania. Chyba żartuje. A jakże! Jak żartują sobie z nas politycy, urzędnicy, specjaliści, media, artyści. I my, by się nie wyróżniać, z samych siebie.

Zabawa trwa. 

artykuły :
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/303,watek.html

poniedziałek, 11 maja 2015

WALIZKA TEATR TELEWIZJI



SYN ZAMORDOWANEGO W AUSCHWITZ OJCA

To jest podróż w poszukiwaniu prawdy o swej tożsamości w okolicznościach z jednej strony przez lata ukrywanej z drugiej nagle odkrywanej tajemnicy. Historii. Raz tworzącej milczeniem, raz wypełniającej dowodem białe plamy. Życiorysu. Jednostki ale też zbiorowości, narodu. Wiedzy przywracającej równowagę, symetrię, kompletność. Pełnię. Dającej oparcie i poczucie  własnej wartości. Świadomość SIEBIE SAMEGO. A więc pewność, kim się jest tak naprawdę i dlaczego. Unieważniającą emocjonalne okaleczenie, uczuciowy niedostatek, brak więzi z osobą, osobami, których jest się nierozerwalną, komplementarną częścią. Kontynuacją. Nośnikiem pamięci, tożsamości, prawdy. To dorastanie do dojrzałości. W momencie gdy jest wiadome, że wszystko o czym się dowiemy, nie zabije nas a wzmocni. Gdy stać nas na spojrzenie prawdzie w oczy. Przeszłości nadal niebezpiecznej. Trudnej. Toksycznej. Domagającej się ujawniania z pokolenia na pokolenie. Bo ma nieść prawdę o ludzkości. O człowieku. Do czego jest zdolny. Co potrafi. Kim jest. Mimo okrucieństwa wiedzy. Zwłaszcza o tym, co dokonane, nieodwracalne. Nie do naprawienia.


MATKA UKRYWAJĄCA PRAWDĘ O OJCU UPORCZYWIE DO KOŃCA

To jest o prawdzie uwięzionej w świadkach historii. Tych, co wiedzą. Co przeżyli. Ale tylko w sobie niosą przez czas to, co umarło. W bólu nie do opisania. W cierpieniu nie do opowiedzenia. Doswiadczeniu nie do przekazania. Świadomie blokujący informacje, nie dopuszczający do ich ujawnienia. Milczą, kłamią, mataczą chroniąc siebie, najbliższych, dzieci, obcych przed czym sami chcą uciec w niepamięć. Tłumiąc, co ogranicza, niszczy. By żyć dalej. By nad życiem panować. W dobrej wierze. Z konieczności. Przymusu. Bo nie wiadomo jak mówić o trudnej, traumatycznej przeszłości. Po co. Jakim językiem. Jakim obrazem. Gdy brak jest odniesienia. Porównania. Gdy nie ma adekwatnego sposobu komunikacji. A może nie można mówić z powodu ogromu cierpienia. I z obawy, że wiedza przekazana w nieodpowiedni sposób, w niewłaściwym momencie nie będzie budować a niszczyć. Porażać. Paraliżować. Będzie pozbawiać sił. Zatruwać życie. Prawda, która nie będzie wyzwalać ale zniewalać. Lub zostanie przez swoje nieprawdopodobieństwo odrzucona. Lęk i poczucie bezsilności się kumuluje. Obawa, że prawda nie sprosta wiarygodności i nadal będzie paradoksalnie krzywdzić. Niszczyć. Trudno rozstrzygnąć te dylematy.  I tak rodzi się tajemnica. Której istnienie się wyczuwa. Zamazująca kim się tak naprawdę jest, skąd się pochodzi i dlaczego. Brakuje oparcia. Wszelkiej pewności. Poczucia bezpieczeństwa. Wewnętrznej siły. Balansu. Pełni.


PRAWDA CIĘ WYZWOLI, WZMOCNI, UZBROI

Jak informować, jak mówić, opowiadać, relacjonować. Świadczyć prawdę. Stać na jej straży. Kto ma to robić, w jaki sposób. Kiedy. Rodzina z pokolenia na pokolenie?  Instytucje, które udostępniają to, co przetrwało i jest dowodem?   Namiastką, impulsem, emocją. Zapachem. Śladem. Całym swoim światem. Ze znaczącym bagażem słów, znaków, wspomnień, historii. Kodem pamięci. Kontekstu. Znaczenia. Wagi. I w milczeniu cierpliwie czeka na spotkanie.

Człowiek nie znosi pustki w sobie. Za wszelką cenę stara się ją wypełnić. Lub zrekompensować. I nie jest to jakaś fanaberia, kaprys ale konieczność. To dotyczy pokoleń po holokauście, po wojnie. Człowiek nie znosi permanentnego cierpienia. Za wszelką cenę stara się stłumić jego ból. Wypiera wszystko, co go wywołuje, budzi. I chce przed nim obronić najbliższych, świat cały. To dotyczy pokolenia holokaustu, wojny.

Żydzi z getta po wielu, wielu latach mówią, że dopiero dziś mają ludzkie uczucia, potrafią płakać. Już nie są tak silni. Byli, bo musieli być obojętni, odporni na to, co widzieli, co przeżywali dzień po dniu, rok po roku drugiej wojny światowej. Nie zwracali uwagi na umarłych leżących na ulicy, bestialsko udręczonych, mordowanych, bo w każdej chwili mogli być jednymi z nich. Potwornie wychudzeni/skóra i kości/, otumanieni cierpieniem, bólem, bezsilnością blokującą wszelki bunt. Ale straszne wspomnienia wracały. Nie pozwalały milczeć. Czas stłumił intensywność przeżyć. Pozwolił przemówić, świadczyć prawdę. Trudno to pojąć. Trzeba przyjąć do wiadomości. Wysłuchać.

Należy próbować zrozumieć to, wydawać by się mogło, paradoksalne milczenie, blokadę informacyjną. Prawda może być tak okrutna, przerastająca ludzkie wyobrażenie, że aż absurdalna. Nic dziwnego, że pojawia się lęk, że przekaz nie zostanie przyjęty. W dadatku relacje powodują ponowne przeżywanie całego doświadczonego zła. Z tą samą intensywnością. Odruch obronny jest zrozumiały. Brakuje sił. Pomysłu, formy adekwatnego przeniesienia realnego doświadczenia w opis. Co innego przeżyć, co innego o tym mówić. Istnieje obawa odrzucenia. Strach, że opowiedziane cierpienie może z równą albo i większą siłą krzywdzić zarówno relacjonującego, jak i słuchacza. Stąd odruchowe wycofanie, instynktowna chęć zapomnienia, wyparcia. By ignorując trudną przeszłość, w bezsilności wobec niej, móc żyć  dalej.

Ale tak się nie da. Przynajmniej do czasu. Zmory traum nie pozwolą o sobie zapomnieć. Gnębią, wypełzają z podświadomości. Z prawdą trzeba się zmierzyć. Trzeba ją poznać, oswoić, zaakceptować. Przepracować. Ale to takie trudne. Indywidualne. Intymne. Wstydliwe doświadczenie zbiorowe. Przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Wraca.


SPEKTAKL

" Autorkę zainspirowała historia Francuza, który na wystawie w Muzeum Shoah w Paryżu rozpoznał walizkę swego ojca - eksponat z Muzeum Auschwitz-Birkenau.Ten niezwykły przypadek opisały gazety. Michel Leleu w czasie wojny ukrywał się z matką pod zmienionym nazwiskiem w alpejskim regionie Savoie. Jego ojciec, Pierre Levi, po aresztowaniu w 1943 roku został wysłany do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie zginął.Syn przetrwał wojnę i pozostał już przy zmienionym nazwisku. Bohater chciał wyprzeć z pamięci traumę lat wojny - żyć po swojemu, zapomnieć. Odkrycie walizki ojca wywołało wielką zmianę w jego życiu. Wrócił do swojego poprzedniego nazwiska i zaczął czynić starania o odzyskanie rodzinnej pamiątki".*

Szkoda, że spektakl nie może być przeniesiony z Teatru Telewizji do teatru repertuarowego. Na pewno zainteresowałby wielu widzów, bo jest świetnie wyreżyserowany i zagrany. Pomysłowa, na wielu poziomach narracja, w interesującej scenografii, delikatnie pokazuje problem zaburzonej komunikacji, subtelnie prowadzi bohatera i widza przez pole minowe pamięci indywidualnej i zbiorowej. Buduje nastój klinczu w obliczu poruszania tematów trudnych, skomplikowanych, niejasnych. Osobistch ale i zbiorowych. Instytucjonalnych. Ale daje nadzieję. Poczucie konieczności uporczywego szukania sposobu docierania do prawdy. I z tą prawdą do człowieka, do świata. Bez względu na to jak bardzo dotyka, boli, ogranicza. Bo może trzeba przejść przez tą mękę tropienia śladów przeszłości, by dać sobie szansę prawdziwego, świadomego życia, w którym nasza indywidualna i zbiorowa tożsamość nie jest nierozwiązywalną, bo ciągle samozakłamującą się i komplikującą zagadką, labiryntem, z którego nie ma wyjścia. Gdy pozostaje wieczne błądzenie, strach i łzy. I poczucie, że żyjemy nie swoim własnym życiem. Nie jesteśmy sobą, kontynuacją przeszlych pokoleń a bytem wirtualnym. Każdy ze swoim uszczelnionym spuścizny bagażem, obciążającą jak kula u nogi najpierw świadomie zagubioną ale potem cudem odnalezioną walizką. Która jeśli, jak czarodziejski sezam w końcu się otworzy, to swoim bogactwem przywraca spokój ducha, równowagę. Stawia do pionu i daje poczucie bezpieczeństwa. Sprawia, że nie trzeba już udawać, chować się, bać. Można stać mocno na własnych nogach i odważnie patrzeć w przyszłość. Z całym arsenałem argumentów zweryfikowanych w ogniu prawdy. Jaka by nie była. I opowiadać, opowiadać. Opowiadać. Bo uzdrowienie z niepamięci potrzebne jest każdemu z nas. Póki nie jest za późno. By nie było za późno.


SPEKTAKL ZOSTAŁ UHONOROWANY NAGRODĄ GRAND PRIX na 15. Festiwalu DWA TEATRY Sopot 2015 . Nagrodę otrzymała Małgorzata Sikorska -Miszczuk za oryginalny polski tekst dramatyczny lub adaptację dla teatru,  Witold Płóciennik za zdjęcia, Ewa Gdowiok. za scenografię. To wspaniały sukces.  Wspaniały. Absolutnie zasłużony. Gratulacje. Gratulacje!!!

*//http://www.polskieradio.pl/17/219/Artykul/797924,Niekonwencjonalna-wariacja-na-temat-Zaglady/

WALIZKA

Autorka: Małgorzata Sikorska-Miszczuk
Reżyseria: Wawrzyniec Kostrzewski
Zdjęcia: Witold Płóciennik P.S.C.
Muzyka: Piotr Łabonarski
Scenografia: Ewa Gdowiok
Kostiumy: Elżbieta Radke
Obsada: Adam Ferency (Fransua Żako/Pantofelnik), Krzysztof Globisz (Narrator), Halina Łabonarska (Przewodniczka), Marta Król (Automatyczna sekretarka/Żaklin), Łukasz Lewandowski (Poeta)



zdjęcie:https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1433156816696597&set=a.105290526149906.10303.100000068772015&type=3&theater