wtorek, 29 kwietnia 2014

TADEUSZ RÓŻEWICZ MOJA CÓRECZKA TEATR TELEWIZJI


Straciliśmy po Miłoszu, Szymborskiej kolejnego giganta poetę, Tadeusza Różewicza.  Teatr Telewizji przypomniał nam MOJĄ CÓRECZKĘ w reżyserii  Andrzeja Barańskiego z udziałem Jerzego Treli, Zbigniewa Zapasiewicza, Agaty Buzek. Ja pamiętam tę sztukę graną w Teatrze Ateneum w reżyserii Marka Fiedora z Arturem Barcisiem w roli głównej i Jerzym Kamasem. W telewizji wolałabym może obejrzeć sztukę STARA KOBIETA WYSIADUJE z Mają Komorowską* ale nie chcę narzekać, marudzić, wybrzydzać.  To poprawnie zrealizowany spektakl. Wzorcowy. Na przyzwoitym poziomie. Klarowny, tradycyjny, chwytający za serce. Z puentą, morałem. Wybrzmiewa współcześnie. Znajomo. Blisko. Jak historia rodziny z sąsiedztwa.

Oglądamy historię o bezwarunkowej miłości rodzica do córki, która wyjeżdża z małego miasta na studia i już nigdy do domu nie wróci. Wizyta ojca w mieście, jego ogląd życia córki, uświadamia mu wychowawczą porażkę prowadzącą do tragedii dziecka. To doświadczenie niesie gorzką konstatację, że miłość rodzicielska nie daje gwarancji, że dziecko wyrośnie na dojrzałego, dającego sobie radę w życiu człowieka. Sama miłość nie wystarcza. Trzeba umieć wychowywać. Znać swoje dziecko. I liczyć na szczęście. Górę szczęścia. By cały trud nie poszedł na marne.

To nawet normalne, że kochający rodzice chuchają, dmuchają, przejmują się ponad miarę i z dziećmi obchodzą się jak z jajkiem. Szczególnie wtedy, gdy samotnie je wychowują. A że może być to jajko zgniłe, zepsute, słabe, tchórzliwe, ograniczone, po prostu głupie? Idiotycznie bezwolne? Shit happens. Historia stara jak świat. Nic nowego.

W tej miłości swojej do dzieci rodzice są ślepi, naiwni, bezbronni. Nie znają siebie samych dobrze, nie znają swoich dzieci, źle je oceniają. I boją się, boją , bo nie są w stanie zawsze kontrolować świata, do którego ich dzieci wkraczają. I wiedzą, że nie mają do końca wpływu na to, co się może stać. Instynktownie, irracjonalnie, panicznie się o nie boją, boją, boją. A ich frustracje, lęki, obawy wrastają w genotyp ich dzieci.

W przypadku sztuki Różewicza to dziewczę jest niby normalne ale jednak nad wyraz słabe. Absolutnie zagubione, bezwolne, ograniczone. Naiwne, dziecinne i bezbronne. Miłość do tatusia przenosi na miłość do nieodpowiedniego chłopaka a za chwilę na alfonsa, absolutnego kretyna, krętacza, co źle o niej świadczy, jak najbardziej. Udowadnia tym samym, że jest całkowicie nieprzygotowana do życia. Buduje stereotyp dziewczęcia z głębokiej prowincji rzuconej na żer wielkomiejskiego zepsucia. Ale ojciec jest też całkowicie bierny, nieprzygotowany na sytuacje kryzysowe. Poddaje się, ulega presji sytuacji, całkowicie rezygnuje z walki o Mireczkę vel Mirabelkę. Świadomość, że nie jest w stanie ocalić dziecka, bo można tylko akceptować jego los i patrzeć na jego upadek jest brutalnie tragiczna. Bo rodzice są w stanie znieść swoje własne klęski. Niepowodzenia dzieci odczuwają o wiele bardziej boleśnie. To ich paraliżuje. Dramatycznie frustruje, niszczy.

W tej sztuce wszystko bezwolnie, bezwładnie płynie ku zatraceniu, zmierza do klęski. Od samego początku wiadomo, że ta historia skończy się  tragedią córki, nieszczęściem ojca. Bez nadziei na walkę, zmianę. Życie to padół rozpaczy, beznadziei, upadku. A człowiek jest nędzarzem, ostatnim z ostatnich. Jego kontrola nad życiem jest złudzeniem. Kwestią szczęścia, na które nie ma wpływu. Samonapędzającą się iluzją. Możemy tylko cierpieć i akceptować to  swoje cierpienie i cierpienie najbliższych. I siłą bezwładu żyć. Bo życie jest dobrymi chęciami rodziców wybrukowane, które nie gwarantują ochrony dzieci przed popełnianiem przez nie błędów. Troska nic nie da. Opieka nie pomoże. Miłość, gdy braknie siły charakteru a szczęście nie sprzyja, jest tylko źródłem bólu i cierpienia.

Dziś nadopiekuńczość, trzymanie pod kloszem dzieci nie jest możliwe. Choć pewnie się zdarza. Osaczanie dzieci, przy deficycie rodzicielskiej opieki, braku czasu dla dzieci, jest rzadkie. Zazwyczaj mamy do czynienia z  sytuacją odwrotną. I związanymi z tym konsekwencjami wychowawczymi. Już bardziej wiarygodna jest w tej historii dysfunkcja prowincjonalnego wychowania prowadząca do późniejszego wyalienowania dorosłego dziecka w wielkomiejskiej rzeczywistości. I brak umiejętności przystosowania się do nowych warunków. Kompleksy. Niska samoocena. Niezaradność życiowa. Niedojrzałość emocjonalna blokująca rozsądek, instynkt samozachowawczy. Niemożność przeżycia miłości, mimo nadmiaru ojcowskiej. Pozostają patologicznie toksyczne, a w efekcie, zabójcze związki. Te najsłabiej wiążą z życiem.

Ojciec ciągle powtarza: moja córeczka, moja córeczka, moja córeczka. Nawet gdy jest już dorosła. To brzmi jak bezradność czułej miłości. Zaklinanie czasu, dzieciństwa, które chce się zatrzymać. Kiedy wszystko wydaje się być bezpieczne, opanowane, pod kontrolą. Kiedy wszystko jest jeszcze możliwe, bo dopiero się zdarzy. Pozostaje gorzkie rozczarowanie, poczucie zawodu, straty i ból, tępy ból, niekończący się ból. Ból, moja córeczko, moja córeczko, moja córeczko.



* Maja Komorowska grała w spektaklu Jerzego Jarockiego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym/1969/, realizacje Teatru Telewizji były dwie:1976 Kazimierz Braun, Maria Zbyszewska,2000 Filip Bajon, Mirosława Marcheluk.


MOJA CÓRECZKA

Autor: Tadeusz Różewicz 
Reżyseria i adaptacja: Andrzej Barański 
Zdjęcia: Piotr Wojtowicz 
Scenografia: Albina Barańska 
Kostiumy: Katarzyna Morawska 
Muzyka: Henryk Kuźniak 

Obsada: Jerzy Trela (Henryk), Agata Buzek (Mireczka), Zbigniew Zapasiewicz (Brudas), Edyta Jungowska (Mariola), Piotr Fronczewski (Żorż), Rafał Królikowski (Harry), Katarzyna Łaniewska (Anna), Ewa Florczak (Ciocia), Elżbieta Jarosik (Kelnerka), Krystyna Rutkowska-Ulewicz (Portierka), Marta Bitner (Mała Mireczka), Dawid Łepkowski 



sobota, 26 kwietnia 2014

DRUGA KOBIETA GRZEGORZ JARZYNA TR Warszawa

plakat spektaklu TR Warszawa


Wtargnęłam cudem do TR Warszawa na spektakl DRUGA KOBIETA Grzegorza Jarzyny z Danutą Stenką w roli głównej. Bardzo mi się podobał. A przecież znam wybitny film PREMIERA /1977/ Johna Cassavetesa z jego żoną, Geną Rowlands. Teatr i film, dwa różne media. Ale w tym wypadku silniejsze sztuki teatralnej na widza oddziaływanie. Za sprawą tematu sztuki, artystów, scenariuszy/teatr w teatrze/, scenografii, światła czyniącego cuda, wspaniałej gry aktorskiej Danuty Stenki, towarzyszącej jej zespołowi. Sukces sztuki, sukces teatru, sukces artystów. A więc i sukces widza.


Czy wiecie, że kobieta w wieku 50+ staje się przezroczysta? To znaczy niezauważana, niewidoczna w obiegu publicznym, społecznym. Mówiąc wprost jest lekceważona. Pomijana, marginalizowana, wtłaczana w rolę "jesteś nam niepotrzebna, już ciebie nie chcemy, dostosuj się do stereotypu starej kobiety, wycofaj się". Jakby jej termin przydatności do użycia już się kończył.  Ciekawe, co trzeba w sobie mieć, kim trzeba być, by do tego nie dopuścić.  Czy jest to możliwe. Jak bardzo trzeba walczyć o siebie, by w postrzeganiu kobiety unieważnić niszczący wpływ czasu.  Jak pokonać to, co w sposób nieunikniony bezlitośnie ogranicza. W czym tkwi tajemnica siły, która uczyni degenerujące skutki czasu niewidzialnymi.Unieważni je. A przynajmniej je złagodzi, osłabi. Jak przekonać wszystkich, że czas, jego wpływ na ciało, intelekt, sprawność fizyczną i twórczą, nas przez świat postrzeganie nie będzie przesądzał o wartości człowieka na rynku pracy, w sferze towarzyskiej, w ocenie siebie, poczuciu własnej wartości. Przecież wiek i doświadczenie może być walorem. Jeśli ma się szczęście. Danuta Szaflarska, która skończyła w tym roku 99 lat nie gra przez przypadek w tym spektaklu. Doskonale ilustruje problem. 

Danuta Stenka gra Wiktorię, kobietę i aktorkę 50+. Ta gra kobietę w sztuce DRUGA KOBIETA, która ma być wystawiona na Brodwayu.  Wiktoria /Stenka/ wciela się na scenie w kobietę, która wchodzi w okres menopauzy i jest zmuszana do gry kobiety przegranej. Ma świadomość, że ta rola, nawet zakończona sukcesem, będzie końcem jej kariery aktorskiej. Wiktoria jest świadoma, że nie ma 18-tu lat. Wyraźnie czuje, że się starzeje. Nie ma już tego wigoru, entuzjazmu młodej kobiety, łatwości dawania sobie rady ze wszystkimi wyzwaniami życia, z emocjami. Wszystko przychodzi jej z wysiłkiem, sprawia trudność. A mimo to nie daje się wtłoczyć w stereotyp starzejącej się kobiety, która musi, bo taka jest kolej rzeczy i tego od niej oczekują, ze wszystkiego rezygnować, poddać się presji otoczenia. Bo rolą kobiety, aktorki jest się podporządkować, zaakceptować, ulec. Taki jej niby los.


O tym jest ta sztuka. O dramatycznej, karkołomnej, heroicznej walce o siebie. Wbrew wszystkiemu i wszystkim. Walka o sztukę aktorską, o kształt roli, kierunek pracy nad nią. Walka o swój wizerunek sceniczny. Walka o swoje człowieczeństwo, kobiecość. Walka z ludźmi, z artystami,  z czasem. Ze sobą o siebie.  Walka o przetrwanie w zmieniającej się rzeczywistości w warunkach przenikania się realiów życia ze sztuką, pracy nad rolą ze skomplikowanymi relacjami z pozostałymi artystami przygotowującymi spektakl. Życia osobistego z życiem scenicznym. Walka o rozwój kariery z komplikującymi ją uczuciami. Realu z iluzją. Walka o prawdę, szczerość w sztuce, w życiu, w stosunku do siebie.

To praca na cały etat, na całą dobę, dzień po dniu. Na każdym kroku następujących po sobie zdarzeń, decyzji, opresji. To walka na śmierć i życie. O być albo nie być. O to, by tylko być na scenie czy kreować grą aktorską w teatrze. To walka w fazie ostrego kryzysu. Aktorka kontra kobieta. Starość kontra młodość. Realna postać kontra postać fikcyjna/grana/. Sztuka kontra życie. Iluzja kontra real. Uczucie kontra interes. Kobieta, jaka jest kontra kobieta jakiej świat oczekuje i jaką akceptuje. To pokazuje skalę problematyki. Bo skomplikowane są tej sztuki poplątania. W stanach ekstremalnych. 



I nie jest to do końca problem wchodzenia w swoją rolę, rolę starzejącej się kobiety i aktorki. Decyzja pogodzenia się z upływającym czasem. Akceptacji własnej fizyczności, tego, jak nas inni postrzegają i czego w związku z tym oczekują. Kapitulacja. Chodzi o to, by mimo oczywistych ograniczeń, które są, wybić się na niezależność twórczą, na poczucie panowania nad sytuacją, na przekucie słabości w oręż. Czy jest to możliwe? Wydawać by się mogło, że wystarczy wiedzieć, czego się chce i znaleźć sposób realizacji. W sztuce ocalenie ma smak gorzkiej niejednoznaczności. Znamy kulisy, cenę tego zwycięstwa samoświadomości i szansy na nowe życie. A dalsza perspektywa przetrwania, nie mamy złudzeń, okupiona będzie ciężką, ryzykowną, karkołomną drogą przez mękę. 



Danucie Stence-z pomocą reżysera, tekstu, scenografa, aktorów- udaje się pokazać dramat kobiety, dramat artystki, aktorki, dramat człowieka. Obserwujemy jej bunt, jej walkę, jej poszukiwanie, jej zmaganie się z oporem miejsca, ludzi i czasu. Zmaganie się z samą sobą, swoimi potrzebami, ambicjami, z własną fizjologią, słabością. Aktorka absolutnie perfekcyjnie ilustruje psychologiczną prawdę sytuacji, w jakiej znalazła się jej bohaterka. To wielka rola. Genialna kreacja. Odważna, odsłaniająca Stenkę prywatną, czerpiąca z niej samej. Wstrząsająca, wiarygodnie prawdziwa. Piękna. Ale mrożąca krew w żyłach gdy całkowicie zaciera się granica między iluzją sztuki a prawdą życia. 


Scenografia we współpracy ze światłem- zjawiskowa, mroczna, nastrojowa- potęguje atmosferę zagrożenia, siłę zwielokrotnionego kryzysu. Wzmacnia budowanie scenicznego przekazu. Podkreśla. Uwodzi. Niepokoi. Podskórnie drażni. Komponuje żywe, mocne obrazy.Konsekwentnie ilustruje stan emocjonalny, psychologiczny głównej bohaterki dramatu. Ruch sceniczny-wyrazisty, brutalny, precyzyjny- buduje dodatkowe piętro napięcia dramatycznego. To nie jest horror w filmie, w warunkach bezpiecznego dystansu akcji oddziałującej na widza z ekranu. W teatrze stajemy z prawdą twarzą w twarz. A sugestia obrazu jest tak silna, że zyskuje walor autentycznej grozy. Efekt niepokojącego piękna doświadczanego bezpośrednio.


To szczególne przedstawienie budowane nastrojem, harmonijnym obrazem. Drobiazgowo, precyzyjnie komponowanymi scenami. Wysmakowanymi estetycznie. Wysublimowanymi. Gdzie treść i forma doskonale się wzmacniają. A jest to bardzo trudne ze względu na strukturę sztuki, gdzie mamy teatr w teatrze ze skomplikowanymi splątaniami osobistego życia z życiem zawodowym , w które wkraczają dodatkowo zależności uczuciowe pomiędzy osobami dramatu. Gdzie przenika się świat wewnętrznych przeżyć, stanów bohaterów z rzeczywistymi zachowaniami. Plącze się iluzja z realem. Koegzystuje materializujące się podświadome z rzeczywistym. Przeszłe związki uczuciowe łączą się z obecnymi jednocześnie w sferze osobistej i zawodowej. Lęki, depresja, alkoholizm, załamanie nerwowe generują stany ekstremalne w niewyobrażalnie trudnych spiętrzeniach. Dramatycznie spójnych.

Danuta Stenka i kreowana przez nią Wiktoria przeszły przez piekło. Cena jest ogromna. Wysiłek ogromny. Ale cel ważny. Przetrwanie. Pogodzenie się ze samą sobą. Akceptacja. Wykazanie siły woli, charakteru, talentu. Gotowość do podjęcia ryzyka mogącego zniszczyć całą karierę, bo aktorka odkrywa się grając siebie, włącza osobiste doświadczenie. Szczerość i intuicja podbijają stawkę. To szczyty aktorstwa. Na krawędzi bólu.

A teatr jeszcze raz pokazał swoją siłę. Wydobywa problem, umożliwia dokładną jego analizę, mierzy się z nim, doprowadza do sprawdzenia czy jest szansa przemiany człowieka, jego sposobu myślenia, działania, obrony. Sztuka na to pozwala. Kreuje, stwarza warunki, by wyzwoliła się w człowieku potrzeba, konieczność pokonania ograniczeń, tak, by przekraczał własną słabość. By poznał prawdę, zebrał siły i wyzwolił w sobie energię, która go wzmocni, uporządkuje, zmieni. Która go ocali. Umożliwi kolejny, następny krok w czasie. Teatr mobilizuje wszystkie swe siły, sztuka cały potencjał twórczy aby było to możliwe. I to jest piękne. Piękne.

fot. Kuba Dąbrowski


Biletów na najbliższe spektakle nie ma.  Mam taką teorię na swój własny użytek, że jak się bardzo, bardzo chce, to wszystko jest możliwe. Próbujcie. Szturmujcie ten teatr. Cuda się zdarzają. Jak i cudowne spektakle. Bo sztuka jest cudem. Ciężko wypracowanym spełnionym marzeniem. 
26.04.2014

Zupełnie odmienne zdanie ma po oglądzie spektaklu Paweł Soszyński. Facet nic nie czuje. Ja go nawet rozumiem. Ja go czuję. Dla niego Wiktoria/Stenka jest doskonale przezroczysta/"Nic nie czuję" dwutygodnik.com/.

I to jest właśnie ciekawe, choć zupełnie normalne. Co widz, to inny świat a nawet światy. Dlatego tak ważne jest, by samemu obejrzeć i sprawdzić czy spektakl działa, czy coś się czuje czy nie. I dlaczego. A nawet można wstać i wyjść. Przed wyjściem "hańba" krzyknąć. Bo wszystkie punkty widzenia są dozwolone, nawet pożądane. W teatrze. Ale jeśli myślicie, że minęły czasy, gdy ta różnorodność wrażeń, stanów świadomości i nieświadomości jest normą, to się zdziwicie. Nadal obowiązuje jedna wykładnia, choćby dlaczego Mickiewicz wielkim poetą jest. No nie, dziś się wdraża antytezę: Romantyzm wielką krzywdą narodowi jest. Oczywiście oficjalnie, publicznie. Bo w istocie każdy z nas to samo zjawisko ocenia po swojemu, według własnych systemów wartości, gustów i potrzeb. Wiedzy, doświadczenia, oczekiwań, itd, itd, itd. Gdyby tak zebrać wszystkie wrażenia, uwagi, skojarzenia, myśli widzów, byłoby naprawdę ciekawie i zupełnie normalnie. 

Póki co , ja, nierozważnie romantyczna, i Soszyński, metodycznie realny, pozostaniemy na dwóch przeciwległych biegunach - czuję i nic nie czuję. 

29.04.2014

Zupełnie przez przypadek wysłuchałam oceny spektaklu przez Jacka Wakara w radiowej Dwójce/wiadomości kulturalne/. I ta była pozytywna. Szczególnie podkreślał zwycięstwo roli Danuty Stenki, która przecież gra cały czas na scenie/ chyba ponad 2 godz. bez przerwy, szczęśliwi czasu nie liczą/ i jest to rola bardzo wymagająca, trudna, precyzyjna. Kolejna po LODZIE w Teatrze  Narodowym udana główna rola. 

Krytyk nawiązał do wcześniejszych spektakli Grzegorza Jarzyny, szczególnie ostatnich; T.E.O.R.E.M.A.T. i NOSFERATU, które również bazowały na scenariuszach filmowych. Wskazał na kontynuację jego precyzyjnej reżyserii budującej nastrój ilustrujący sytuację głównej bohaterki, Wiktorii. Zwrócił uwagę, że Jarzyna z buntownika , kontestatora dotarł do okresu spokojnej, konsekwentnej kontemplacji. Nie musi się śpieszyć, wysadzać świata z posad, by budować od nowa. Dojrzał do wchodzenia wgłąb problemu, który uznał za ważny, który jest uniwersalny a w jakiś szczególny sposób charakteryzuje nasze czasy, tu i teraz.

Tak to zrozumiałam. Tyle pamiętam. Szersza recenzja zapewne się już niedługo ukaże. 

30.04.2014

Najpierw w TR Warszawa Grzegorz Jarzyna zrealizował UROCZYSTOŚĆ/sztuka i film/, ostatnio T.E.O.R.E.M.A.T./film/ i NOSFERATU/film/, teraz DRUGA KOBIETA/film/. Pierwsza sztuka była perfekcyjnie wyreżyserowana, zagrana. Kolejna została oczyszczona ze wszystkiego co zbędne, niepotrzebne, ozdobnikowe. Przekaz zbudowany został z minimum tekstu i bardzo silnie oddziałującego obrazu/ gest, ruch, plastyka scen, muzyka/. Nastrój, niedopowiedzenie, sugestia i doskonale aktorstwo  dawały szansę widzowi na indywidualne pobudzanie procesów intelektualnych, emocjonalnych, estetycznych. Prostota powtarzanego gestu, czystość znaczenia więzi międzyludzkich, precyzja portretu psychologicznego postaci budowała laboratoryjny ale niejednoznaczny obraz ilustrowanego zjawiska, problemu. Jakby na scenie został nam pokazany proces stwarzania jego archetypu. Poprzez pantomimę słowno-ruchowo- plastyczno- muzyczną. Otrzymujmy model działania OBCEGO wkraczającego w zastygły, automatycznie działający schemat. Jednostka rozsadza system. A jednostką może być: osoba, marzenie, wspomnienie, pragnienie, pewien potencjał w człowieku, gotowość na zmianę, łamanie zasad, konwencji, tabu, konwenansu.

NOSFERATU to już czysty nastrój. Sen na jawie. Słowa stają się zbędne. Wszyscy znają tę historię. Jej interpretacje, konteksty. Reżyser prawdopodobnie uznał, że nie potrzebuje tekstu, maksymalnie go marginalizuje. Na początku/spektakl/ sceny snują się w nieskończoność, sprawdzają naszą cierpliwość znoszenia nudy, obserwowania obrazu. Z czasem/ po spektaklu/ okazuje się, że jednak były na tyle sugestywne, że to one głównie pozostają w pamięci. A wampiryczność naszych czasów zakotwiczona od zawsze w kulturze, sztuce, uzasadnia podjęcie właśnie tego tematu. Jednak proporcje pomiędzy formą a treścią są zaburzone i to na tyle, że dają efekt znużenia, umęczenia, pustki. Przyzwyczajeni jesteśmy przecież do szybkiej, ba, galopującej akcji, dynamicznego montażu scen. A tu wszystko ciągnie się bez końca. Bez końca. Ale było to ładne, estetycznie wystylizowane przedstawienie. 

DRUGA KOBIETA trafia w punkt. Równowagi treści i formy. Nastroju i dramatu. Jest o wiele bardziej wymagająca, męcząca. Angażująca. Zmysły i intelekt. Poczucie rzeczywistości i sensu. Sprawia, że czujemy się jak Kopciuszek, który musi oddzielić ziarno od plew. Samodzielnie, na własny użytek. 



Można bagatelizować problemy Wiktorii. Można uczynić je przezroczystymi. Ale jeśli przyjmiemy, że bohaterem sztuki jest dojrzały człowiek, na pierwszym, niekwestionowanym miejscu stawiający pracę zawodową, podporządkowujący i poświęcający jej wszystko, całe swoje życie, to problemy poruszone w sztuce wydają się być dziś dla jednostki i społeczeństwa fundamentalne. Zwłaszcza, że pobudki, motywacje wcześniejszych jej wyborów nie są egoistyczne, banalne, ważne tylko i wyłącznie dla niej samej. Wiktoria jest osobą utalentowaną, jej sukces sceniczny nie jest wynikiem przypadku czy pijarowskich działań, życia celebryty. Ona swoją sztuką aktorską tworzy. Jej nie wystarczy tylko być na scenie, być w obiegu. Buntuje się przeciw temu, by wiek decydował o jej wartości a nie to, co sobą reprezentuje i czego ma świadomość. I właśnie siłą, która ją określa jako artystkę, szuka tego czucia, które traci, które ją opuszcza. To świat ją opuszcza. Wtłacza ją w stereotyp. Na siłę, bezwzględnie. Weryfikuje a ona wpadając w panikę ma pewność , że za chwilę się jej- kobiety , człowieka- pozbędzie. 

Jak każdego z nas. Gdy najpierw pyta się nas o wiek, dopiero później o kwalifikacje. I to, co mamy do powiedzenia, przekazania, zrobienia. Jaki potencjał sobą reprezentujemy. Gilotyna wieku działa. Kryterium wieku- niepisany, utajniony, zawoalowany- weryfikator przydatności, użyteczności społecznej działa. Szczególnie silnie dla kobiet. A żyć trzeba. Pracować trzeba obowiązkowo do 67 roku. I dalej. I nadal.



Nic dziwnego, ze Wiktoria nic nie czuje. Jest zdezorientowana, osłabiona, w kryzysie. Może musi nic nie czuć, by znieść mogła czekające ją życie. By dalej żyć. I przekuć twórczo to żyć w wystarczy być. Być może trzeba nic nie czuć, by zacząć bezwzględnym być zarówno w stosunku do siebie samej , jak i do napierającego bezwzględnie na nas świata. Być może są takie sytuacje w życiu, że trzeba się zawiesić w bezczuciu. Zdać na instynkt, zwierzęcy instynkt walki o to, co jest dla nas najważniejsze.

1.05.2014


Ukazała się recenzja Witolda Mrozka w Gazecie Wyborczej.

Mrozek dostrzega w tym przedstawieniu niewyszukanie przygłupiastą autokreację reżysera, który zrobił spektakl o samym sobie i swoim teatrze. Nikt w tym nie gra przekonująco, wiarygodnie, bo nie rozumie o co chodzi. Mimo, że są to wybitni aktorzy. Wszystko jest spłaszczone, pozbawione sensu. Bo rzeczywiście, główna bohaterka jest co prawda wybitną aktorką, ale niezrozumiale głupio buntuje się przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Jak to alkoholiczka, stara kobieta. Więc właściwie o co chodzi? 



Według Mrozka, Grzegorz Jarzyna kapcanieje, wchodzi w rolę głównej bohaterki, przeżywa kryzys wieku średniego. A w związku z tym teatr na tym cierpi, bo dokąd zmierza?, sztuka na tym cierpi, bo straciła związek z rzeczywistością, my, jej odbiorcy, z tego powodu cierpimy, bo to absolutnie kiepski wyrób jest. Mamy więc do czynienia z facetem w kryzysie, który ekshibicjonizuje się w swym teatrze na premierze własnej mizerii i frustracji. Czym pogrąża teatr. Czym pogrąża nas, widzów. Jest to o tyle ciekawe, że jeszcze niedawno wielkim reżyserem był. 

Najdziwniejsze, że recenzent uległ temu nastrojowi upadku, tyle, że nie jest to w jego przypadku premiera. 



Mrozek się myli. Mnie jako widza bardzo obchodzi Jarzyna w kryzysie, jeśli taki jest. Jego, czyli mój też teatr w kryzysie, jeśli taki jest. Wszelki upadek sztuki kryzysem twórców wywołany, jeśli taki jest. Także to, dlaczego sztuka porównywana jest ciągle z filmem, który nie jest znany każdemu widzowi/ choć był wyświetlany jakiś daleki czas temu w tym teatrze, jak również niedawno w TVP Kultura/. A przecież tak jest.



I, nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. To, że Jarzyna szykuje się do realizacji filmu to zarzut? Teatrem jest rozczarowany, przez teatr jest wypalony, zwrócił się w kierunku filmu? Ale to by było sprzeczne z tym, co pokazuje w przedstawieniu. Bohaterka, alter ego Jarzyny/?/, nie ma takiej perspektywy. Ale przecież wiemy, że to kiepski teatr jest. Nie działa, bo nic się w nim nie czuje. Czuję, że nie rozumiem o co chodzi Witoldowi Mrozkowi. A jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o mieszanie kijem w Wiśle.

http://wyborcza.pl/1,75248,15881365,Grzegorz_Jarzyna_w_nowym_spektaklu_puszcza_oko_zbyt.html
2.05.2014


„Wszyscy chcą być kochani. Wszyscy muszą być kochani. Cały świat. Każdy chce być kochany. Gdy miałam 18 lat, mogłam wszystko. Było tak łatwo. Wszystkie moje emocje były na wierzchu. Teraz mi jest coraz trudniej i trudniej porozumiewać się z ludźmi" – mówi główna bohaterka w otwierającej scenie DRUGIEJ KOBIETY. 



Wszyscy zwracają uwagę na ten cytat. Co właściwie znaczy?


Na przykład to, że Wiktoria się nie zmieniła wewnętrznie. Ciągle robi to, co robiła zawsze, z takim samym zaangażowaniem. Nadal o coś jej chodzi. Ale świat ją postrzega zupełnie inaczej i inaczej chce ją traktować. Tu zaszła zmiana. Mimo doświadczenia trudno przekonać świat, że ma mu coś do przekazania. Musi szukać nowych środków komunikacji, nowej dla niej formy. W młodości wystarczyło być, emocje były na wierzchu, dostępne w nadmiarze. Teraz te same emocje musi z siebie, w sobie wypracować. Nic nie czuje. Bo nie czuje u innych zrozumienia, wspomagania, wzmocnienia. Nie wie, jak do nich dotrzeć, jak im przekazać, co się z nią dzieje.Jak ich przekonać. Ona mówi, że nic nie czuje. Ale przecież czuje, że nie czuje. Ma tego świadomość. Mówiąc o tym, walczy o to, by czuć. Wie, że musi, powinna. Tęskni za tym, bo to jej oręż, argument, moc. Siła oddziaływania na innych. 

"Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz" , mówią górale. Najważniejsze, by się podnieść. 


http://cjg.gazeta.pl/CJG_Warszawa/1,104436,15781091,Grzegorz_Jarzyna_o_premierze__Drugiej_Kobiety___ROZMOWA_.html

3.05.2014

Łukasz Drewniak w Kołonatatniku 2* pisząc o spektaklu staje się drugą kobietą. Pozasceniczną przezroczystością. Jak my wszyscy.


W sztuce są nimi już : fanka Wiktorii/niewykluczone, że jest to sama Wiktoria z przeszłości zafascynowana inną aktorką, co skłoniło ją w przyszłości do rezygnacji z małżeństwa, dzieci=zawód to powołanie, misja, jej cały świat/. Następna to 18-latka, już świadoma siebie młoda kobieta, zdeterminowana, pełna życia, czucia, działania, w okresie gdy wszystko jest możliwe, a nic nie może przeszkodzić w realizacji , co tylko w duszy i ciele jej gra, a gra anielska muzyka pt."wszystko możliwe i dozwolone". Druga kobieta , to też postać sceniczna grana przez Wiktorię. Drugą kobietą są prawie wszystkie postaci sztuki: autorka sztuki, żona reżysera w spektaklu- szukajcie reszty sami, i jak Łukasz Drewniak twierdzi, wszyscy w kryzysie wieku między wiekiem dojrzałym a starością. 



DRUGA KOBIETA, tak ja to widzę, to wcielenie, czy ucieleśnienie tej opresji, ograniczenia, zagrożenia, które powoduje, że postać , osoba Wiktorii, jest w kryzysie. To wszystko, co na nią napiera, powoduje, że czuje się osaczona. To wszystko, co jej odbiera siłę. A Wiktoria jest bardzo silna. Zawsze była. Zawsze też była w stanie ostrej walki, tylko, że teraz jest na innym, nowym, trudniejszym etapie życia. Ona ciągle walczy. Spektakl pokazuje tę walkę. Nadal chodzi jej przede wszystkim nie o nią samą ale o to, co reprezentuje, co może, chce przekazać sztuką poprzez siebie innym. Jej cel się nie zmienił. Ona na naszych oczach szuka możliwości komunikacji, formy, treści przekazu. O to walczy. Heroicznie walczy. Czy my tak walczymy o to, na czym nam najbardziej zależy? 



Fanka podlotek ginie. 18-kę sama zabija symbolicznie w wannie, dramaturżką się bardzo nie przejmuje, właściwie ignoruje ją, ciągle zmienia tekst roli. Z reżyserem w sztuce walczy z powodzeniem, on stara się ją zrozumieć, chronić. Cała reszta, to kula u nogi, co tylko marudzi, pomrukuje niezadowoleniem, oczekiwaniem, że Wiktoria podporządkuje się roli, jaką jej przydzielono, wyznaczono, narzucono. A ona w sumie nieźle sobie radzi. Szuka pomocy, korzysta z pomocy. Próbuje, sprawdza, testuje wszystko, co możliwe, co ma w zasięgu, by tylko wyjść na swoje. Kiedy wszystko zawodzi, nie wystarcza wtedy sięga do osobistych zasobów. I ryzykuje. Idzie na całość. Gra siebie, daje siebie. Odsłania się. Boleśnie. Staje się ostatecznym argumentem. Nadal walczy. O prawdę w teatrze. O postać, którą gra. O przekaz. O głębię. O sens. O nas.

A my mamy poczuć, ile to kosztuje i jak bardzo boli. I, że tak trzeba. Tak być musi.

Nic dziwnego, że Jarzyna w ten sposób mówi o sobie. Naprawdę. Walczy, tak myślę, nie o siebie przede wszystkim, ale o teatr, sztukę, przekaz, komunikację. O to, by nam, widzom, ziemia się zatrzęsła. By czas się nam zatrzymał. Przekaz zaistniał, dotarł, w nas popracował. I ja mu wierzę. 

To nie jest tylko" zmaterializowanie w teatrze wszelkich lęków i pragnień dojrzałości przechodzącej w starość. Tego całego naszego wyczerpania, wydrążenia, wściekłości, że się jest, będzie za chwilę, poza tym, co pulsuje prawdziwym życiem", jak podsumowuje Łukasz Drewniak.

To o wiele więcej. To zmaterializowana walka o osobowe status quo. Mimo wieku, mimo ograniczeń, mimo oporu materii. To ilustracja poszukiwań takiego przekazu sztuki, którego czas się nie ima, takiego sensu, który nas dotyczy, który dochodzi do prawdy, jest prawdą.

Wyczerpanie, wydrążenie, wściekłość właściwa jest każdemu kryzysowi, który dotyczy ludzi w każdym wieku. Być poza tym, co pulsuje prawdziwym życiem, można w każdej kryzysowej chwili. Starość to tylko jedynie jedna z możliwych kryzysowych opcji. 

Ważne, jak się zachowujemy, co robimy, jak sobie radzimy. Co jesteśmy w stanie poświęcić, co zaryzykować. Bo Wiktoria walczy. Nie tylko o uratowanie tego, co wypracowała w przeszłości, przez całe życie. Ale o nas. Postawą aktywną, poszukującą, drążącą. Walczy o nasze zrozumienie. O nieustępliwość. O takie przystosowanie do nowych okoliczności, warunków, że mamy szansę nadal być sobą. Tym, co poprzez nas samych dla innych jest najważniejsze.

Wiktoria, tak myślę i czuję, mówi:" I tak do was dotrę ze swym przekazem, znajdę sposób i dotrę do was. Poczujecie, zrozumiecie. Przestaniecie mnie oceniać według pozorów: wieku, wyglądu, moich słabości, upadków. Poradzę sobie, mimo przeszkód, mimo kryzysu. I dotrę do was. Dotrę do was. Jestem kim jestem. Nie na darmo byłam. I to coś znaczy, waży, skutkuje. 

Poczujecie, zrozumiecie. Nauczycie się czegoś na moim przykładzie. Mam tę siłę, talent, doświadczenie. Jest we mnie wszystko, co w was jest lub będzie. Ważne, jaką postawę wywalczycie dla siebie a przez to dla innych, by być nadal kim byliście dla bycia kimś, kim być nadal musicie, być chcecie".

A że przyjdzie starość, śmierć a dochodzić do niej będziemy ostro pod górkę w rygorze ekstremalnej szkoły przetrwania? Zawsze jest ta starość spychana do podświadomości. Zawsze była śmierć obok życia. Tylko w młodości pokonujemy jej widmo w podskokach, lekko, łatwo i przyjemnie. Później jest coraz trudniej, boleśniej, jeszcze bardziej ekstremalnie. Ale nikt nigdy nie obiecuje, że będzie łatwo. Że będzie lekko. Ważne, by nie rezygnować, nie poddawać się. Do końca szukać w świecie, ludziach i sobie, tej siły, by pozostać tym, kim się chce być. By dawać siebie. Po coś w końcu jesteśmy, po coś żyjemy.

*http://teatralny.pl/opinie/kolonotatnik-2-te-drugie-kobiety,476.html?fb_action_ids=748375025183236&fb_action_types=og.likes
5.05.2014

Ma rację Aneta Kyzioł, wszyscy wokół Stenki jakby przezroczyści. Oprócz Wasilewskiej. Tyle, że ona nie jest tylko fanką Wiktorii. Może też dlatego. Między innymi.
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/182340.html
8.05.2014

Wakar o spektaklu
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/182497.html
9.05.2014

W odbiciu lustra widzę nie Danutę Stenkę a Grzegorza Jarzynę. 
http://www.drugakobieta.pl/
10.05.2014
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/182515.html

http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/192068.html

Danuta Stenka została nagrodzona za najlepszą rolę kobiecą w spektaklu "Druga kobieta" w reż. Grzegorza Jarzyny na Festiwalu Teatralnym Boska Komedia.


DRUGA KOBIETA TR Warszawa
29.042014 wg „Opening Night" („Premiera") Johna Cassavetesa

Reżyseria: Grzegorz Jarzyna
Adaptacja i scenariusz: Grzegorz Jarzyna i Anna Nykowska
Scenografia: Chasper Bertschinger
Kostiumy: Anna Nykowska
Muzyka: Jacek Grudzień oraz Piotr Domiński, Dominika Kotarba
Reżyseria światła: Felice Ross
Wideo projekcja: Bartek Macias
Obsada: Roma Gąsiorowska/Małgorzata Buczkowska, Maria Maj, Agnieszka Podsiadlik, Danuta Stenka, Danuta Szaflarska/Tomasz Tyndyk, Justyna Wasilewska, Jan Dravnel, Roman Gancarczyk, Rafał Maćkowiak, Dawid Ogrodnik, Lech Łotocki, Sebastian Pawlak, Adam Woronowicz.
TR Warszawa, INSPIRACJE FILMOWE:
„Uroczystość", „Solaris. Raport", „Wiarołomni", „Anioły w Ameryce", „T.E.O.R.E.M.A.T.",  „Nosferatu" ,„Opening Night" („Premiera") 



piątek, 25 kwietnia 2014

TADEUSZ RÓŻEWICZ KARTOTEKA TEATR TELEWIZJI

Usłyszałam dziś przesuwającą się płytę nagrobną nad całym XX wiekiem. 

Zmarł Tadeusz Różewicz /ur. 1921 r./ wybitny polski poeta, dramaturg, prozaik, scenarzysta. Noblista nienagrodzony. Jedno, dwa zdania nie obejmą całego życia. Jakie by nie było. Nie wyczerpią szczęścia i ciężaru istnienia. Znoju tworzenia. Ratunku twórczością. Pozostaje spuścizna artystycznej kreacji, pamięć o niej. I ta ma żyć w ludziach dalej. I się rozwijać. Rozkwitać. W nich, dla nich. Stanowi wieczną siłę.
Doraźność życia przemienia w sztuki nieśmiertelność. W nas, dla nas.

Niespodziewana śmierć poety sprowokowała niespodziewaną emisję KARTOTEKI w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego w TVP Kultura. I jest dowodem na to, że jest to dramat nowocześnie-konstrukcja, język, forma, tematyka- dla współczesnych napisany i zrealizowany. KARTOTEKĘ Swinarskiego z Tadeuszem Łomnickim mam na półce w domu, Kieślowskiego z Gustawem Holoubkim dziś w telewizji obejrzałam a Zadary z Janem Peszkiem widziałam w Teatrze Narodowym w Warszawie/gościnnie/.

I pewnie nie jest to ostatnie zdanie artystów. Trudno zrezygnować z materiału doskonałego, który pozwala pokazać zwykłego człowieka, a przez niego jednego, całe pokolenie po kataklizmie fundującym mu dzień po dniu życie po śmierci. Kiedy wszystko umiera pod jego ręką a nie rozumieją go ani starzy ani młodzi. Kiedy na wszystko jest za późno. To wszystko to radość życia, normalność codzienności, kolejność zdarzeń. Długo wędrował, zanim doszedł do siebie. Teraz jest zawsze sobą, choć zawsze był taki jak inni. Zupełnie przeciętny, doskonale normalny. Teraz, nadal uwalany cały w błocie i krwi, bezwolny,w wieku 58 lub 93 lat, ma w całym sobie pustynię wojną wypaloną a życie trwa poza nim, na zewnątrz. Twarze, drzewa, obłoki, umarli przepływają przez niego. Najlepiej widzi- miłość, wiarę, prawdę- kiedy zamknie oczy, wycofa się w siebie, w milczenie. 

A jednak , jak twierdzi poeta, najważniejsze jest samo życie. Życie. Przyjaźń. Dla nich warto pokonać wszelki strach. Ten przed śmiercią a nawet ten przed życiem. Strach przecież dopada większości ludzi. Jest rzeczą ludzką. Konieczna jest więc konfrontacja ze strachem dla konieczności życia. Dla życia. I choć milczenie to wybór poety, który w pewnym momencie już nie chce pisać, to poeta jednak chce je opisać. A najlepszym opisem milczenia jest samo milczenie. Wsłuchajmy się więc w milczenie poety. Wieczne milczenie. Pewne. Trwałe. Gwarantowane. Posłuchajmy, co powie nam JEGO cisza. A potrafi pięknie całe poemata gadać. Choć tak trudno, tak bardzo trudno jest dotrzeć do drugiego człowieka, by przekazać mu wszystko, wszystko co najważniejsze.

Wiersz
Wiersz Tadeusza Różewicza ”Pisałem” na ścianie budynku przy Oude Vest 79, Leiden, Holandia. Wikimedia Commons/dp. Fot.: Tubantia 

środa, 23 kwietnia 2014

WESELE MARCIN LIBER TEATR POLSKI W BYDGOSZCZY


Lubimy chodzić na wesela? Ktoś nie lubi? Znamy ten nastrój chwili wyjątkowej, świątecznej, radosnej. Ten czas zabawy. Przełomu. Od marzenia do spełnienia. Od ułudy do realu. Przypieczętowania obietnicy aż po grób. Na dobre i złe. W miłości, wierności i uczciwości. Początku gdy ideał sięga bruku. Wszyscy chcą być przy tym. Chcą być uczestnikami, świadkami.

Wyspiański wspaniałym dramatopisarzem jest. WESELE wspaniałym dramatem. Pyta wprost o kondycję Polaków, dokonuje ich charakterystyki, stanu na moment oceny. Jest łącznikiem pomiędzy starym a nowym, historycznym a obecnym, ułudą, majakiem a prawdą. Pozwala dokonać analiz, jak się zmieniamy i co nam  w duszy gra. Czy w ogóle gra i czy duszę jeszcze mamy. Czy tylko ciało trwa nadal, obracane, jak wiatr historii zawieje, jak na to samo przyzwala.  Mamy więc tekst autora, w pamięci realizację Andrzeja Wajdy, film Wojtka Smarzowskiego. Ja pamiętam jeszcze WESELE Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym. I mamy własną wizję narodu, własną interpretację dramatu. Coś się nam w głowach majaczy, w pamięci pozostaje, coś zwidzi, coś widzi w realnym życiu. Tu i teraz.

WESELE w reżyserii Marcina Libera z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, pokazane w Warszawie na 34WST, klamrą spina rozpoznanie, że nadal jesteśmy jako naród  „zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie. Zapatrzeni w słońcu, zapatrzeni w niebie. Wciąż niepewni siebie, siebie niewiadomi. Pytać wciąż będziemy, pytać po kryjomu”/tekst Leszka A. Moczulskiego/ czy w konsekwencji tego stanu,  " popiół  tylko zostanie i zamęt"?/wg Norwida/ gdyż ciągle, nieprzerwanie trwamy jako naród w chocholim tańcu. I ten w istocie trwa przez cały spektakl

Byliśmy na  WESELU szalonym, nierzeczywistym, pijanym iluzją. Rozwibrowanym morderczym tańcem, pulsującym kolorem, muzyką wdzierającą się w tok zdarzeń, zagłuszającą rozmowy, monologi. To kolorowy, piękny świat. Przyciągający uwagę. Hipnotyzujący. Zasysający wszystko wokół. Tętni życiem, pędem zdarzeń, mozaiką  barw, świateł, ruchu, dźwięku. Chętnie włączamy się w ten galop, wir, pęd. Chcemy być w oku cyklonu. Zasmakować oderwania od rzeczywistości. Zakręceni. Skołowani. W tym rozedrganiu. Choć widzimy, że to sceny jak z filmu "Czyż nie dobija się koni". Czujemy, że to nasz świat, atmosfera. A my tkwimy w fandomie  mamony, zwidy. I nie dostrzegamy tego, lekceważymy to, wytwarzając iluzje normalności, poprawności, złudnego spełnienia i szczęścia. Sobie żyjemy, sobie śnimy marzeniem o innym świecie. Siebie oszukujemy, że jest to możliwe, w zasięgu spełnienia. Mamy błędne mniemanie o sobie. Nasz obraz jest zakłamany, skrzywiony. Koślawy. Żyjemy w kraju pijanych nieudaczników opowiadających 
brednie, historie zaprzeszłe a tylko nas wiążące w niemocy. Nie wyciągamy wniosków, nie uczymy się na błędach. Nie postrzegamy źródła prawdziwej siły. Tej, która mogłaby budować prawdziwie, długofalowo substancję gospodarczą, światopoglądową, mentalną. Fundujemy sobie second life. Świat pragnień, marzeń,  bajdurzeń, wyobrażeń, który nie jest kompatybilny z realem. Świat zastępczy pożera siły, generuje rozpacz, frustrację, bezładne, rozproszone, pozorowane działanie. Nie ma więc szans na sukces. Żyjemy w iluzji chciejstwa, niedojrzali do prawdziwych wyzwań rzeczywistości. Na kredyt przeszłości, który dawno się wyczerpał, stracił na ważności.

To WESELE zombie, ludzi bez właściwości, żyjących przeszłością w przeszłości, absolutnie otumanionych, skołowanych, zmanipulowanych /alkohol jest jakimś wytłumaczeniem, wskazaniem na przyczynę-ale to o wyidealizowaną historię, ideę wolności chodzi, i absolutny brak rozeznania, kim się jest i dlaczego, i jaka jest prawdziwa nasza wartość jako narodu, ludzi, którzy mogliby cokolwiek zmienić, zrobić/. Zanurzonych mentalnie w przeszłości, marzących o wielkości ale w pijackim zwidzie, śniących sen o zmianie, wielkości, samowyzwoleniu z ograniczeń, zależności od innych. Nie mających szans na wybicie się na niepodległość, bo są ubezwłasnowolnieni przez własną głupotę, brak przygotowania, wykształcenia, sił do walki o swoje ze światem. Ależ jesteśmy słabi, skłóceni, uwikłani we własne ograniczenia zaściankowe a peryferyjne! Brak wiary, mimo wszystko, brak odpowiedzialności i trzeźwego rozumu i duszy, konsekwentnego działania, by rozpoznać świat, w nim siebie, by móc realnie dążyć do zmian. Posunąć się do przodu. Ani uniesienie poezji/Poeta/, ani mediów/Dziennikarz/, ani inteligencji/Pan Młody/, ani społeczności wiejskiej/Gospodarz/ nie reprezentuje wartości, postawy, osobowości, charakteru, by wybić się na niezależność, twarde działanie, konsekwentne,skuteczne. Kompletnie nic wartościowego sobą jako naród nie reprezentujemy. Przynajmniej męska nacji część.


Tu kobiety walczą o siebie. Są silne. Zakochana Panna Młoda  uświadamiana przez Radczynię o swojej sytuacji. Wie, że jej mąż pochodzi z innego świata niż ona a ślub to mezalians. Nie może mieć złudzeń. Zgwałcona Haneczka, co swym zachowaniem sprowokowała swój los. Rachela nie jest już tylko uosobieniem poezji, subtelności, wrażliwości. To pewna siebie, wyzywająca, prowokująca, nowoczesna, świetnie wykształcona kobieta, która kreuje sytuacje.  A chochoł, kobieta demon, cielesny, plastyczny, giętki, jak z horroru czarna wdowa, figura mścicielki z przeszłości, wcielenie siły niszczącej, złej a nawet być może samej śmierci jest demiurgiem pokazującym prawdziwe oblicze każdej warstwy polskiego społeczeństwa. Wyzwala „Co się w duszy komu gra, co kto w swoich widzi snach”. Tego, co skrywane, pod powierzchnią. Co zastałe, skostniałe, zasklepione w głębi serca, rozumu. A więc to chochoł nadaje ton, jest weselnym wodzirejem, przewodnikiem oszalałego stada. To on, obecny od początku, najpierw spokojnie w przeciwsłonecznych okularach, z dystansem obserwuje, jakby kontrolował sytuację. W końcu staje się głównym moderatorem zdarzeń, po wyrażeniu woli zgromadzonych, którzy przywołują go, zapraszają, poddają się jego wpływowi. Staje się ich lustrem, w którym się przeglądają, projekcją podświadomości, która napędza akcję, dybukiem, choć nikt z nim nie podejmuje dialogu.

To Żyd kapitalista, karczmarz, jest silną osobowością, ważną postacią sporu. Mocno stojącą na ziemi. Wyniosły, świetnie na bogato ubrany, pewny swego, panuje nad sytuacją. Nawet ksiądz zależy od niego. Gdy się pojawia z córką, z której jest bardzo dumny, cichnie muzyka, rumor weselny się uspokaja, wycisza, robi się jasno. Skupiamy uwagę, bo oto otrzymujemy personifikację kontrapunktu szaleństwa Polaków, prawdziwe życie,  cel i sposób doń dotarcia. Każda praca, która nie hańbi, rodzina, wykształcenie dzieci dla zapewnienia im przyszłości. 

Reszta figur dramatu jest nijaka, ginie w zgiełku weselnej zawieruchy, co ma nas przekonać o bylejakości, słabości charakterów, głupocie utopionej w gadulstwie, pijaństwie Polaków. Nic dziwnego, że śnimy na jawie, nie jesteśmy w stanie się skomunikować, porozumieć, zrozumieć, zorganizować, przeprowadzić najprostsze działanie prowadzące do celu. Z sukcesem. Skazani jesteśmy na porażkę, my tacy byle jacy, osobni, indywidualni,  „zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie. Zapatrzeni w słońcu, zapatrzeni w niebie. Wciąż niepewni siebie, siebie niewiadomi. Pytać wciąż będziemy, pytać po kryjomu” czy z tego zamieszania, jakie robimy wokół siebie o sobie popiół tylko pozostanie i zamęt? 

Czy jest to rozpoznanie słuszne, diagnoza trafna? Nie do końca. Nie jesteśmy ani lepszym ani gorszym narodem od innych. Nie jesteśmy święci, bo kto jest? Ciągłe samobiczowanie, nawet kulturą i sztuką, sił nie doda. Burzenie, unieważnianie historii i wartości nic nie wniesie poza zniszczeniem i upadkiem, jeśli nie roznieci się światełka nadziei wskazującej kierunek skąd czerpać nowy budulec dla wzmocnienia. Bo przeszłości się nie zmieni. Można ją poznawać, o niej dyskutować. Trzeba o niej pamiętać. Ale budowanie to proces długofalowy i ciężki. Nie mamy innych fundamentów niż te wzniesione w przeszłości. Jeśli je unieważnimy obśmianiem, zetrzemy na pył marny, ulotny, zawiśniemy w próżni... fundującej tylko zamęt. 

Spektakl podobał się warszawskiej publiczności. Cepeliowo kolorowo wystrojony, nowocześnie muzycznie zagrany. Z nowymi akcentami scenicznymi do dyskusji. Z charyzmatyczną Panną Młodą, Julią Wyszyńską, która samą swoja obecnością przykuwa uwagę. Z diabolicznym, mocnym Chochołem Magdaleny Łaskiej.  Walczącej o siebie Maryny Agnieszki Żulewskiej. Z współczesną, tak bardzo nam bliską Rachelą Joanny Drozdy. Kobiety, bohater pozytywny! Już nie puch marny! Upominały się o swoje. Mocne, wyraziste, wyzywające, prowokujące, pewne siebie i swego.  To one są solą ziemi, tej polskiej ziemi. Mężczyźni piją, płaczą i wyją z niemocy swojej niemoc budując na użytek tylko wewnętrzny, porażają nią innych.Kobiety, jak zawsze w istocie było, te niemoty kochały/Panna Młoda/, uświadamiały im kim są/Chochoł/, kim mogliby być/Rachela/ i realnie patrzyły na świat/Radczyni/. Faceci w tej inscenizacji są popaprani, zalęknieni, słabi, zagubieni, pijani, otumanieni, bezwolni. Wyjątki potwierdzają tylko przyjętą tu regułę. Regułę dekonstrukcji i gender. 

Lubimy chodzić na wesela. By przyjrzeć się sobie. I wejrzeć w siebie nawzajem. Sprawdzić, czy tu zaszła zmiana. W nas, w Polsce. Czy zaszła jakakolwiek zmiana. Czy się czegoś nauczyliśmy, czegoś nie przegapiliśmy. Czy warto było w kulturze uczestniczyć, na WESELA chodzić.


WESELE
Stanisław Wyspiański

reżyseria: Marcin Liber
dramaturgia: Paweł Sztarbowski
scenografia: Mirek Kaczmarek
ruch sceniczny: Iwona Pasińska
opieka nad słowem: Irena Jun
muzyka: Filip Kaniecki/
MNSL 
kostiumy: Grupa Mixer
asystent reżysera: Maciej Pesta

występują:

Karolina Adamczyk – Marysia, Widmo
Michał Czachor – Nos
Joanna Drozda – Rachela
Mieczysław Franaszek – Ojciec
Paweł L. Gilewski – Wojtek
Mirosław Guzowski – Czepiec
Michał Jarmicki – Wernyhora
Marian Jaskulski – Ksiądz
Artur Krajewski – Jasiek
Magdalena Łaska – Chochoł
Mateusz Łasowski – Poeta, Rycerz
Alicja Mozga – Radczyni
Roland Nowak – Dziad, Upiór
Maciej Pesta – Pan Młody, Hetman
Aleksandra Pisula – Haneczka, Isia
Jerzy Pożarowski – Żyd
Piotr Stramowski – Dziennikarz, Stańczyk
Małgorzata Trofimiuk – Klimina
Jakub Ulewicz – Gospodarz
Małgorzata Witkowska – Gospodyni
Julia Wyszyńska – Panna Młoda
Marcin Zawodziński – Kasper, Kuba
Agnieszka Żulewska – Maryna




 




plakat spektaklu

wtorek, 22 kwietnia 2014

NARTY OJCA ŚWIĘTEGO TEATR TELEWIZJI


rysunek Shani McDonagh "Coleman"


Są spektakle, które winny być grane nieprzerwanie. Z klauzulą niemożliwości zniknięcia z afisza. Takie, które mogłyby być zawsze dostępne, w zasięgu widzów. Szczególnie dla nas Polaków. Mam na myśli i w oczach, w tej własnie chwili , spektakl "Narty ojca świętego" Jerzego Pilcha w reżyserii Piotra Cieplaka. 

Oglądam Teatr Telewizji.

O naszym papieżu Polaku, którego nie ma w spektaklu, ale jakby był. O nas samych, jakimi jesteśmy w istocie w naszych mieścinach, domach, mini społecznościach lokalnych/tu:Granatowe Góry/. Polska w pigułce, tu i teraz. Polacy w pigułce, tu i teraz. I nie jest to publicystyka- marna, przejściowa- tylko dramat pełną gębą Teatru Narodowego i Jerzego Pilcha. Żywe, barwne charaktery, typy osobowe, archetypy  ludzkie rozświetlone pierwiastkiem boskiej ingerencji/gorejące punkty świetlne w przestrzeni scenicznej/.

Aktorstwo palce lizać, nie do nasycenia. Takie, którego zawsze jesteśmy spragnieni, jakiego potrzebujemy, by uwierzyć w sens i działanie sztuki. Fantastycznie równe. Doskonałe. Perełeczki charakterologiczne. Wystarczy powiedzieć :Janusz Gajos, Krzysztof Stelmaszyk, Jerzy Radziwiłowicz, Beata Fudalej, Grzegorz Małecki, Władysław Kowalski, Jarosław Gajewski. Realizacja telewizyjna przybliża  nam twarze, pozwala wejść w środek akcji. Tworzy obrazy niemożliwe do uzyskania w teatrze żywym. Wiem, co mówię. Byłam. Widziałam. Widziałam to inaczej. Pamiętam inaczej. Ale oba obrazy, teatralny i telewizyjny, uzupełniają się , dopełniają. W żadnym razie nie przeszkadzają sobie. Koegzystują. Tańczą mi w jaźni.

Chodzi mi po głowie, że Pilch napisał sztukę na zamówienie. Dlaczego nie było więcej zamówień? Powinien pisać, pisać, nigdy nie przestawać. Tak jest to dobre!  Poważne i dowcipne. Celne i nieprzegadane. Prowincjonalne i polskie. Satyryczne i serio. Paradoksalne konstatacje mieszają się ze scenami prosto z życia. Rozmowy o papieżu, wierze/wiara jest upokorzeniem/, o znakach i planach bożych zderzają się z przyziemnymi, grzesznymi postępkami ludzi. Pan Bóg nie jest iluzjonistą, telegrafistą ani zawiadowcą lecz tym czym jest. A nasze zawołanie: "Panie, daj znak!"  tak bardzo ludzkim punktem widzenia i oczekiwań. I jeszcze to, że "dobry ksiądz może nie znać się na Panu Bogu, na ludziach musi". Prawdziwe, błyskotliwe, celne!

Jerzy Pilch niejednoznacznie, życzliwie postrzega ludzi.  Przekonuje, że dobro może przyjąć postać szaleństwa.  I serwuje nam dynamiczną trawestację wielkiej improwizacji Konrada=Profesora/ Władysław Kowalski/, w białej koszuli z kołnierzykiem Słowackiego, który opisuje wizytę pielgrzymkową papieża jakby relacjonował mundialowy mecz piłkarski. Oto współczesny Konrad zatracony w ekstatycznym uniesieniu wielkiej parabolicznej tyrady. Szalony, pochłonięty na koniec przez światło boskiej ingerencji. Prześwietlony, zanurzony w dźwięku papieskiego helikoptera i pieśni religijnych towarzyszących papieskiej pielgrzymce. Szyderstwoszaleństwo? Polskie religijne zatracenie. Sportowe uniesienie. Potrzeba jakaś. Literatury z religią pomieszania w osobistym, osobnym, wydaniu. Romantyczna, sportowo religijna kumulacja. Bingo! 

Tak, potrzeba znaków, obecności nart i samego papieża, choćby symbolicznej. Fizycznej w sztuce nie ma i być nie może. Wystarcza, by metafizyczne znaki zmaterializowały się w przemianie ludzkich losów. Bo słowo ciałem się stało. Tak i słowo Pilcha, ma nadzieję sam Pilch, a ja mu sekunduję, ma szansę nas w aniołów przerobić. Bo trafia za pośrednictwem Teatru Telewizji pod strzechy. Daj Boże! I Bóg zapłać!

Do zobaczenia następnym razem na największej widowni w kraju! 

PS Znów obejrzałam w telewizji ten spektakl/16.02.2016/. Znów z zainteresowaniem. Fantastyczny Janusz Gajos w roli księdza, Tomasz Stelmaszyk w roli policjanta, wspaniały w roli burmistrza Jerzy Radziwiłowicz, świetny Jarosław Gajewski, Grzegorz Małecki, Beata Fudalej i zjawiskowy Władysław Kowalski w scenie końcowej kiedy w niebo wstępuje w widzie na pozór szalonym/piękna scena, w której wiecznie żywy romantyczny duch materializuje się w realiach współczesnych/. Rewelacja!

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

KRONOS MÓJ KRONOS MÓJ MÓJMÓJ



Czytać KRONOS -bezrefleksyjny, beznamiętny notatnik, śmietnik pamięci, brudownik mentalny, targowisko próżności i pychy, bazę danych lapidarnych zapisków prawdy zazwyczaj utajanej, przemilczanej,wiedzy intymnej Witolda Gombrowicza jednym ciągiem, od deski do deski , nie da się. Nie da. Ja nie mogę. Jakby ilość słów, komunikatów wyznaczała mi jednorazową, maksymalną dawkę prawdy, całej prawdy i tylko prawdy do przyjęcia, do ogarnięcia przez percepcję. Jakby określała jednostkę miary Gombrowicza recepcji o nazwie KRONOS: zapis hardcorowo nowoczesny, jakby teraz napisany dla dzisiejszego odbiorcy. Aliteracki coming out. Maksymalnie oszczędny ale mocny, dotykający istoty jego nań patrzenia, czucia i rozumienia. A więc rejestracja. Forma i treść ekshibicjonistyczna, wybitnie obsceniczna. Wyuzdana, zwierzęco fizjologiczna, bezpośrednia, hasłowa, skrótowa, lapidarna, brutalnie intymna, odzierająca autora i osoby, o których wspomina z wszelkich parawanów konwenansu, kontekstu maskującego kultury, gier, masek. Bez znieczulenia. Jakby się Gombrowicz uwalniał, wyzwalał, wyznawał grzechy, nie przejmując się, chaotycznie wyrzucając je z siebie w pośpiechu. Jakby mówił: to też, kurwa, prawdziwy ja i świat, jak go widzę, czuję i doświadczam. Jakby nieliterackim pisaniem w brudnopisie oswajał cierpienie: fizyczne, psychiczne, egzystencjalne.Uciekał przed Alzheimerem. Bo wymiata z siebie wszystko, uznając to za jakąś wartość, imperatyw artystycznej lub ekshibicjonistycznej konieczności. Czy ktoś już tak pisał? Pisze?

Ależ tak, choćby Garbaczewski team teatralny. Ale z przeznaczeniem na teatralną scenę. Gombrowicz stricte kronosowy pozostał na pasku, wyświetlanym na scenicznym ekranie. Jak znak, inspiracja, punkt odniesienia. Zanikający pretekst, wiadomość last minute. Surowa, nieobrobiona, bezpośrednia.Sensacyjna, najwidoczniej ważna nieważność. Tak, ważna dla uzasadnienia tytułu sztuki i jej autora na afiszu. A na początku wali po oczach komunikat, że spektakl jest odwołany. Oczywiście nikt nie wychodzi z teatru, jeszcze nie teraz. Bo to oczywiście prowokacja, żart, informacja asekuracja, zastrzeżenie przed ewentualnymi zarzutami, pytaniami, wątpliwościami. Bo jest to propozycja eksperyment, wariacja na temat, performance, składanka , cokolwiek przyjdzie wam do głowy. Otwartej, cierpliwej, podejmującej grę, wyzwanie. Inaczej, widzu, precz. Wymiataj. Co tu robisz? Kurwa twoja mać!

KRONOS Krzysztofa Garbaczewskiego to kolejne formy opowiadania o sobie przez aktorów, tym razem w teatrze. Nie są ani drastyczne, ani tak kontrowersyjne jak gombrowiczowskie. Nie muszą być prawdziwe, bo samo miejsce ich wypowiedzenia-scena, teatr- podważa wiarygodność ich realnego zaistnienia. Łagodzą prawdę stylem, formą, miejscem i sposobem ich wypowiedzenia.Właśnie , każdy z nich pisał o sobie a w teatrze mówi słowami, tekstem, kostiumem, bezpośrednio na scenie lub na video, w przyjętej, zaakceptowanej, przemyślanej przez siebie formie. Prezentują aktorzy nam swoje dzienniki, nie KRONOSY. Co osoba to inna forma. Owszem, może być uznana za ciekawą, zaskakującą, ale każda jest inna. A Gombrowicz, programowo formę odrzucił, unikał jej, choć i tak, to co notował, miało jednak formę. Może się nam podobać lub nie, może być taka lub inna ale zawsze jest to słowo w pewnej formie podane, w minimalistycznym, to jednak kontekście. Choć rozebrał je, odsłonił do naga, do ostatecznego etymologicznego znaczenia i wyostrzenia poprzez brak znieczulenia. Co mu przyszło do głowy, zanotował. Jakby chciał sprawdzić, co zostanie w najprostszym komunikacie, jak on będzie działał. Jakby się spieszył, chcąc uchwycić uciekający czas. A więc KRONOS to poszukiwanie utraconego czasu, wrażeń, rejestracja tego, co pamięć jeszcze zdołała przechować. Ta najbardziej pierwotna, spontaniczna. Użytkowa. Jakby odkładał na później jej obróbkę, decyzję o sposobie jej wykorzystania. Jakby był ciekaw, dlaczego to a nie inne zdarzenie, stan, informację jeszcze pamięta. Tak a nie inaczej. To pierwsze wrażenie, pierwsze skojarzenie. Pierwsze prawdziwe czucie. Ten brak formy jest też formą. Powściągliwą. Prawdziwą. 


Gombrowicz pisał jakby doszedł do ściany, z konieczności osobistego, wewnętrznego przymusu. Natomiast aktorzy napisali w konsekwencji akceptacji przymusu inscenizacyjnego, koncepcji artystycznej inspiracji reżysera KRONOSEM Gombrowicza. Sam Garbaczewski o sobie nic nie mówi, chyba że uznamy, że spektakl poprzez jego kształt, zawartość jest jego osobistą wypowiedzią. Przecież ją zaakceptował, pod tym się podpisał. Ustnie. Deklaratywnie. Był pierwszym widzem. Podjął ryzyko przeniesienia do teatru formy i treści notesu, nie do pokazania na scenie. KRONOS można byłoby czytać. Albo znaleźć dla niej nową formę razem z całym zespołem. I niespektakl jest rzeczywiście wynikiem pracy artystów, którzy zdecydowali się odsłonić siebie publiczności w teatrze. Co do publikacji zapisków Gombrowicza nie ma absolutnej pewności czy autor chciał się nim podzielić ze światem. Myślę, że prawdy nigdy się nie dowiemy. Chyba, że Rita Gombrowicz w swoim KRONOSIE ją wyjawi. I tak jej nie uwierzę. Za dużo było manipulacji, perfekcyjnej promocji pośmiertnie wydanej książki. Podkręcania emocji, zainteresowania.

Zajrzyjcie na fora internetowe, blogi. Internet to rozbuchany, zróżnicowany formą KRONOSY. Tylko ani jednego w nim Gombrowicza. Podobnie ze spektaklem, którego nie było. To się nie wydarzyło, nie zaistniało. Pozostał eksperyment, próba starcia z niemożliwością przekazu, wariacja na temat. Zabawa. Zaspokajanie ciekawości. Mnożenie KRONOSÓW, które nie mają ani formy , ani stylu, ani motywacji, powodów, dla których Gombrowicz spisywał swoje prywatne notatki. Bo są kreacją. Udaną, nieudaną, inna rzecz.

Gombrowicz antycypował. Nie tylko w sferze dramaturgii, języka. Wyprzedził swój czas, wysforował mocno do przodu w dziedzinie rejestracji codzienności osobistych doznań, zdarzeń, stanów bez wyjątku , bez autocenzury. Popłynął. Wiedział, co robi. Wiedział, kim jest. Co sobą reprezentuje. Dla siebie i świata. Inteligentny, myślący, wrażliwy. Osobny. Był artystą, musiał być odważny, musiał ryzykować. Po coś to pisał, na coś. Nawet jeśli asekurował się myślą, że w każdej chwili może zniszczyć ten zapis, że przecież tego nie musi opublikować za życia. Jeśli pisał, to chciał pisać lub musiał. Coś mu kazało. To nie działo się bez przyczyny. Nie rejestruje się tak intymnych ostrych komunikatów bezkarnie, bezwiednie. I jeździ z nimi wszędzie. Bez próby zniszczenia w jakimkolwiek momencie. To była integralna część niego, część jego życia. Dla niego ważna. Już bez sztafażu ironii, literackich zasłon, konstrukcji maskujących. Jakby eksperymentował. Jakby chciał ocalić pomysł, wypróbować koncepcję nowej formy. Zapisu mającego się z czasem przerodzić w twórczość. Baza danych. Pierwszych surowych obserwacji, skojarzeń, wrażeń. Jakby chwytał w chwili rejestracji stan pamięci- poszarpany, wybiórczy. Jakby odtwarzał skrótowo, hasłami-szybko, maksymalnie powściągliwie- to, co uznał za ważne do zachowania ku pamięci. Strumień informacji, sygnałów, zdarzeń, stanów, nawet najbardziej intymnych, fizjologicznych. Bo takie były, się zdarzyły. Bo w końcu czemu nie? Czemu nie.

Traktuję sztukę poważnie . Teatr. W sensie najbardziej otwartym. Gombrowicz też. Garbaczewski też. Otwieram się tak bardzo, że nic , co teatralny ma wymiar nie jest w stanie mnie zniechęcić, odepchnąć, obrazić. Max ekstremalny eksperyment, mega dziwoląg, brutalną na mnie manipulację, chamską moderację, bolesny modeling. Nawet hermetyczna, obsceniczna, niekomunikatywna treść i forma. Wszystko, co nowe, dopiero ledwie zaznaczone, jeszcze niedojrzałe.Gombrowicz też. Garbaczewski też. Zawsze uporczywie szukam komunikacji, nawet wbrew sobie, wbrew obiektywnym często faktom, w stosunku do mnie i innych gestom. Bo wierzę /anachronizm pojęciowy/, wierzę i tą wiarą otwieram każde nowe artystów rozdanie. Z ufnością, pozytywnym nastawieniem. Szukam sensów, bezsensów, uzasadnień. Jak tonący brzytwy się chwytam. I za każdym razem podejmuję ryzyko. Wykazuję odwagę, zdobywam się na nią. Często. Z trudem, uporem, cierpliwie. Gombrowicz też. Garbaczewski też. I to ja zawsze za to płacę. Gombrowicz też. Garbaczewski też. Zakładam, że coś jednak artysta miał na myśli, nawet jeśli to jest o braku myśli przedstawienie. Jeśli w nim jej nie znajduję, w jego dziele, to w sobie wyzwalam poprzez wyobraźnię, myślenie, szukanie z tego, co przeżyję, nadal szukam. Z biegiem dni, z biegiem lat. Właśnie szukam , błądzę, trafiam na manowce. Nie mogę bać się ośmieszenia, to wliczone jest w koszty gonienia króliczka. Często brnę w zaparte za wszelka cenę. Boksuję się z artystą, ścieram z jego dziełem. Jeśli on mi nie tłumaczy, ja go tłumaczę. Jeśli on ze mną się niedostatecznie komunikuje, ja z nim staram się nawiązać kontakt. Z jego dziełem. Znów i znów za wszelką cenę. Ale głupia jestem. Gombrowicz nie. Garbaczewski nie.

I w tej głupocie swojej uznaję, że ważne jest, by samemu zobaczyć, zobaczyć i zapamiętać ze sztuki ile się da ,by przechowywać ją w sobie. Bo zdarza się, że czasem dorasta się , dobiega z opóźnieniem do przesłania, do rozumu i wrażliwości artysty. To nie może być za każdy razem rażenie piorunem. Iluminacja. I wynikająca z niej pewność ostateczna. Choć z czasem może pojawić się już wyczucie, doświadczenie, wiedza. Choć może to być poważnym obciążeniem, więzieniem, zasklepieniem, stereotypem postrzegania i oceny. A więc podążaniem wyrobionymi kanałami poglądów, opinii, gustu, preferencji. Co jest zawsze bezpieczne, wygodne, proste. Ten zacementowany constans systemu wartości, systemu zaszłości, kryteriów oceny. A tu trzeba za każdym razem stawać przed dziełem zresetowanym. W stanie całkowicie dobrej, nieprzymuszonej woli i wiary. Ufności.Choć to trudne! Czasem w ogóle niemożliwe. Wtedy może coś się ostanie. Coś przebudzi. Coś zmieni.

Łatwo zrezygnować, odwrócić się na pięcie, wyjść z teatru, wyrzucić książkę. Obśmiać, błotem obrzucić, odrzucić. Łatwo sobie odpuścić. Łatwo pójść na łatwiznę. Choć czasem, tylko czasem, tak mówią mądrzy ludzie, trzeba. Mówią, nic na siłę. Nic wbrew sobie. Przeciw sobie. Ale ja kolekcjonuję też porażki.Pływanie pod prąd, nawet ten najsilniejszy. Bo w ostateczności to o mnie chodzi.Bo w końcu czemu nie? Czemu nie.

Jeśli potraktować jednak wypowiedzi artystów poważnie, a przecież o to im chodzi, to nie możemy przyjmować, że to czysta , bezczelna prowokacja artystyczna. Albo żart. Nie w fazie szalonego pomysłu a realizacji. Nie potencjalny zamysł sięgania po niemożliwe rozwiązania ale konkretna forma i treść. Zwielokrotniona subiektywnymi, wygłoszonymi na scenie zamkniętymi tekstami. To nie strumienie świadomości, podświadomości ale opracowane, przemyślane formy, cóż z tego że osobiste , jak twierdzą ich autorzy, prawdziwe. Nie mają nic wspólnego z tekstem Gombrowicza, z KRONOSEM poza deklarowanym uzasadnianiem inspiracji. Są jego przeciwieństwem, zarówno w formie, treści, sposobie prezentacji. Samo ocenzurowane, wygładzone, przemyślane, przewartościowane. Ochłapy przed wieprze w ramach międzyludzkiego spotkania. Grzeczne popaprania w teatralnym burdelku , dla pudelka.pl. Ale to tym doświadczeniem wspólnej pracy, wspólnych lektur chcieli się podzielić artyści z widzem, bo trzeba odrzucić to pytanie o tekst Gombrowicza w tekście spektaklu, ważne, co z tego wynika. Wspólny wynik, wypadkowa wysiłku, relacji, refleksji. Trzeba sprawdzić, jak to działa. Trzeba to puścić w obieg.Teatralny. Do ludzi dla ludzi. Bo w końcu czemu nie? Czemu nie. 


Ale sami aktorzy mówią ze sceny:“Co to miało niby być? Jaki spektakl? Co to niby było? Co to miało być? To jakieś gówno było (…) Nie potrafią na kartce napisać. Ja to zrywam. A ja to pierdolę. Nie będę się podpisywał pod takimi przeszłościami. To miało uruchamiać.” Nie uruchamia. I konsekwentnie nie podpisują się twórcy pod tym. Gombrowiczem się podpisują, motywują, podpierają. Pro forma. Ja też się nie mogę za tym podpisać. I też to pierdolę. Lekce sobie ważę. Ale mimo to właśnie piszę, że to jakieś gówno było. Gówno prawda. Imitowane wiarygodnością, inkrustowane zapożyczeniami, podrajcowane mediami. Po lekturach Gombrowicza,Sontag, Białoszewskiego. Zalęknione, zapierające się odpowiedzialności, wyjałowione. Gówniane gówno. Dla gównojada. Jestem przecież przeciętnym widzem. Na pewno normalnym. I statystycznym. A nawet najzwyczajniejszym. Ale jestem. Jestem. Z wami jestem. Dla siebie. Dla was.

     KRONOS

  • adaptacja sceniczna i reżyseria KRZYSZTOF GARBACZEWSKI
  • scenografia ALEKSANDRA WASILKOWSKA
  • kostiumy SVENJA GASSEN
  • wideo ROBERT MLECZKO
  • reżyseria światła BARTOSZ NALAZEK
  • muzyka JULIA MARCELL

OBSADA